Nadchodzą jakieś święta i myślimy znowu robota.
Mamusia nauczyła, trzeba posprzątać, umyć, wytrzepać,
wytrzeć, wyfroterować, poukładać, wypolerować, ugotować,
podać, pozmywać...........paść.
Ja jako nieodrodna córa swojej matki pierwsze kilka świąt
stosowałam i wymagałam od siebie doskonałości - doskonałej
do skonania.
Od obłędu uratował mnie Wspaniały, który do zwyczajów
ma stosunek delikatnie mówiąc obojętny - ambiwalentny (coś się lubi
i nie lubi).
Jego podejście do świąt uzmysłowiło rozszalałej początkującej
pani domu, że można inaczej i spokojniej.
Powinnam ugotować, bo rodzina raczej u mnie spędza
wigilię i Wielkanoc, ale karp nie musi być bo ja nie lubię,
dzieci nie jedzą i nic się nie stanie jak pod obrusem
nie będzie sianka, a okien nie umyję bo mróz i katar nie jest
mile widziany.
Trochę trwało zanim zrezygnowałam z wielkiej choinki
to była moja największa słabość.
Mniejsza też ładna i spełnia swoją rolę.
Z wiekiem stwierdzam ze zdumieniem, że święta sprawiają
mi coraz większą przyjemność.
Odkąd przejęłam funkcję rodzica nad moją mamą,
nie muszę chodzić na cmentarz 1 listopada
o godz.15 - bo msza i ktoś musi być przy grobie,
tylko idę wieczorem, bo to święto
"światła i pamięci" i sprawia mi to przyjemność.
Teraz święta są dla mnie, spędzam je na luziku,
tak jak lubię, jak mi wygodnie.
W związku z tym produkcja kołdunów się odbyła.
To taka tradycja, że przed pójściem na cmentarz zjadamy
na rozgrzewkę porcję kołdunów.
Robiło mi się fajnie bo chciałam, a nie musiałam.
Ktoś powie lepiej kupić gotowe, ale my lubimy te swojskie, a ja na luziku
z własnej i nieprzymuszonej woli zrobiłam.