wtorek, 29 grudnia 2015

Dobry rok ze złym zakończeniem...

Wypadałoby podsumować jaki to był rok pod moim skrawkiem nieba......
1/Najważniejsze wydarzenie mijającego roku to naprawiony najmłodszy,
   potomek ( wystarczy kliknąć w etykietę "progenia").

2/Bocian powiadomił, że ma dla nas przesyłkę i kolejny potomek
  naszego najstarszego potomka szykuje się do przyjścia na ten świat.
  Naszych przyjaciół też ma zamiar odwiedzić, więc "babciujemy"
  i "dziadkujemy" na całego.

                             


3/Po latach kopania się z losem w tym roku poczułam się tak jakby
   ktoś lub coś poluzowało nam.
   Może to okadzanie domu białą szałwią,
   a może zastanowienie nad pytaniem zadanym przez średniego potomka
   "mamo to jak by miało być, żeby było dobrze?"
   Po zastanowieniu moja odpowiedź - banalna, brzmi tak:
   - zawsze może być lepiej, ale może także być gorzej w związku
     z tym dobrze jest jak jest!!!!

4/Lato było piękne, odkryliśmy rowery elektryczne i śmigaliśmy po
   okolicy. Odkryłam na nowo wiatr we włosach, satysfakcję z wysiłku
   i przyjemność uczucia, że jeszcze mogę.




5/Wszystkie, ważniejsze sprawy układały się.
   Wyrównywały się drogi i dróżki.

     A na koniec roku po raz pierwszy od trzydziestu kilku lat zakwitło nasze
                                    drzewko szczęścia.

                             
                

            Nie będę sobie, ani Wam niczego życzyć, bo zgadzam się z Woody Allenem, że
             "Chcesz rozśmieszyć Pana Boga opowiedz mu o swoich planach na przyszłość".
                                                  


              P.s. Dobry rok kończy się źle. 
                    Na koniec roku, zły los przypomniał o sobie boleśnie,
                    ktoś bliski odszedł.
                   Już nie cierpi, cierpią najbliżsi.
                   Pocieszeniem może być to, że ktoś po nim już jest
                   w drodze jest jeszcze ktoś
                   i będzie kontynuacją chociaż w części jego linii.
     
                                   

      
     

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Telefony w mojej głowie....

Ponieważ w domu mam schody noszę się z telefonem z góry
na dół i na odwrót.
Nosz - bo jak już się wdrapie na piętro, a telefon zostawię lekkomyślnie
na dole to oczywiście ktoś zadzwoni i będę musiała zleźć na dół.
Mogę nie odebrać udawać, że nie słyszę, ale wtedy narażam się
na wyrzuty:
-  Ja dzwonię i dzwonię, denerwuję się, myślę, może coś się stało,
   a ty nie odbierasz.
No więc noszę, wypada mi któryś raz z kieszeni, z ręki, noszę
i myślę.
Jak myśmy żyli bez mobilnego telefonu?
Kiedy wychodzę z domu, szukam telefonu, wyjście bez komórki
równa się poczuciu zagrożenia, a jak coś się stanie to co ja zrobię
bez telefonu?
Co lato z rodzicami jeździliśmy do domku nad jeziorem.
Przez trzy tygodnie mieszkaliśmy w środku lasu, do najbliższej
poczty były 4 kilometry, a poczta była zamykana o godzinie 15.
Rozmowę międzymiastową  trzeba było zamawiać z wyprzedzeniem.
Nad jeziorem były tylko dwa domki, mieszkaliśmy, żyliśmy i nie czuliśmy
zagrożenia.
Teraz nie wyobrażam sobie siedzenia w środku lasu bez zasięgu
telefonicznego.
A jak coś się stanie?
Miało być bezpieczniej, to dlaczego poczucie zagrożenia większe?
- a jak się wyładuje?
- a jak nie będzie zasięgu?
- a dlaczego on nie odbiera?
- a dlaczego nie oddzwania?
- a dlaczego jest poza zasięgiem?
"Telefony w mojej głowie bez przerwy trrrr".

                       



sobota, 26 grudnia 2015

Bo fantazja jest od tego, żeby bawić się na całego....

I już po.....
Kolejny raz spotkaliśmy się i nie liczę który, bo po co.
Najcenniejsza w tym corocznym świętowaniu jest stałość.
Nie ważne co by się działo, jak by było, jak bardzo by się
nie chciało, czy chciało, nadchodzi ten dzień.
Ulegam tradycji, łapię atmosferę i chociaż na chwilę mam
wrażenie że wszyscy obecni i nieobecni są z nami.
Widzę ich siłą wspomnień tych spotkań wigilijnych,
które były.
Ktoś odszedł, ktoś jest i ktoś nowy się pojawi, niezmienność
tych spotkań to taka stała w bardzo niestałym świecie.

W tym roku średni potomek spełnił wieloletnie marzenie
Wspaniałego i podarował mu pod choinkę helikopter
zdalnie sterowany.

                       


Widok pięciu mężczyzn mojego życia z czego czterech jak najbardziej
dorosłych i poważnych próbujących, opanować sztukę pilotażu,
bezcenna.                  
Pierwszy dzień świąt też pod znakiem latającej ważki,
Wspaniały potrafi już wystartować i wylądować całkiem
zgrabnie.
Szkód większych nie stwierdzam tylko piernikowy renifer
został pozbawiony kończyny najważniejsze, że Wspaniały
zachwycony i pilnie trenuje.

                                


                        Bo marzenia są po to, żeby się spełniały, nie ważne w jakim wieku.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Pokój ludziom dobrej woli......


                              
                                        
                                                   
 
Życzę wszystkim Znajomym i Nieznajomym,
Przyjaciołom i Wrogom
                                   Świąt Bożego Narodzenia przeżytych  w zgodzie
                                   ze światem i przede wszystkim z sobą samym.
                                   Odpoczynku, zwolnienia, dystansu do tego co wokół.
                                   Cieszcie się sobą, tymi których kochacie pod skrawkiem
                                   własnego nieba.
                                   Życzę Wam i sobie, pogody, uśmiechu i nadziei.


sobota, 19 grudnia 2015

Uczciliśmy godnie miesiąc rządów PiS.....

Żeby "uczcić" miesięcznicę rządów jedynych i sprawiedliwych,
wybraliśmy się dzisiaj ze Wspaniałym na protest KOD w Gdańsku
na Długiej.
Miałam wątpliwości czy przyjdzie dużo ludzi.
To jest kolejna sobota demonstracji, po za tym święta tuż.
"Gorszy sort" Polaków nie zawiódł, "donosicieli do gestapo" było dużo.
Wszyscy uśmiechnięci, było sporo dzieci.
Trafił się jeden prawy i sprawiedliwy coś krzyczał, ale został potraktowany
pobłażliwym uśmiechem więc dość szybko się ewakuował.
Policji było bardzo mało, polityków też.

                                        

 Były hasła i okrzyki. Wymiana poglądów, raczej w tonie "to nie do wiary, co
oni robią", "dlaczego oni to robią", "jak Macierewicz mógł dostać broń do ręki",

                              


Padła propozycja, żeby zamiast opornika nosić spinacz. Hasło bardzo mi bliskie.
Naród trzeba łączyć "spinać", a nie dzielić i skłócać.

                             


Niektórzy się postarali.

                             

                             
Przyznam, że podziwiam skuteczność jedynego prawego i sprawiedliwego
Jarosława Kaczyńskiego, który w tak krótkim czasie po objęciu władzy
potrafił zmobilizować tylu ludzi do protestu przeciwko sobie i swoim rządom.

piątek, 18 grudnia 2015

Prezenty?

Pomocnik Mikołaja, czyli ja zakończył działalność w tym roku.
Poszło sprawnie i bez oporów, worek z prezentami napełniony.
Czy pamiętacie jakieś szczególnie upragnione prezenty jakie
chcieliście dostać pod choinkę?
Bo ja pamiętam jak strasznie pożądałam.... kalendarza.
Takiego gdzie każdy dzień to osobna kartka, kalendarz notes,
koniecznie w czarnej okładce.
Prezenty w tamtych czasach były raczej praktyczne, więc kalendarz
został uznany za zbytek i nie dostałam.
Dostałam za to bilard stołowy duży solidny, absolutnie wg mojego
taty niezbędny do dziewczęcych zabaw? (czasami zdarzało mu się
spełniać - swoje marzenia).

                               

Wybaczałam mu te prezentowe wpadki bo był taki szczęśliwy
i tak fajnie wyglądał np. na nartosankach, które dostaliśmy pod
choinkę.

                           

Nartosanki absolutnie nie nadawały się do zjeżdżania
z naszej ulubionej górki, były ciężkie i niewygodne.
Wspaniały opowiedział mi jak jego kolega kupił mamie wędkę
w prezencie, mama tak bardzo się ucieszyła, że z wdzięczności
użyczyła wędkę synkowi, który był.... zapalonym wędkarzem.

                          


                             Tegoroczne przygotowania do Świąt uważam za zakończone.
                                            Zaczynam świętowanie, mój czas spowalnia.

środa, 16 grudnia 2015

Popierniczyłam jak co roku...

Głupio mi trochę, że tyle się dzieje w Polsce, Europie, na świecie i w kosmosie,
a ja spokojnie i monotonnie celebruję czas świąteczny.
Tłumaczyć się nie będę.
                
Pierniki upieczone wiszą i pachną.
Ci co mieli być obdarowani zostali obdarowani.
Pierników nigdy nie lukruję, podobają mi się takie jakie są.
A pachną.... szczególnie jak się wchodzi z mroźnego
dworu do domu.

                         

Pasztety zrobione zamrożone.
Pasztety to nasza rodzinna tradycja.
Dodatek do barszczu.
Wyjmuję z zamrażarki, odmrażam tylko tyle, żeby dało się pokroić.
Kroję tak jak makowiec, obtaczam w bułce tartej i jajku i obsmażam.
Pasztety maja największe wzięcie w czasie kolacji wigilijnej.


                             






                             

 
 
 
Uszka odhaczone w zamrażarce.



Gąski świątecznie przystrojone.


 

                                                     Ulubiony świecznik ubrany.

                                       
 
 
 
Teraz w imieniu Mikołaja ruszam zapełniać worek z prezentami, a potem to już
wyciszenie i spowolnienie.
Chociaż już od kilku lat świętuję spokojnie z przyjemnością i bez napinania się.
Najbardziej lubię te parę dni od wigilii do nowego roku, zawsze mam
wrażenie, że czas spowalnia.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Choinka czy rozwód ?

Choinka ?
Już pisałam jak dziadek podczas okupacji nocą, nielegalnie nosił choinkę
z lasu.

                                     

                                             To ten dziadek, ryzykował życie dla tradycji......
Mój tata był nieźle zakręcony w temacie choinki.
Musiała być wielka, prawie trzy metrowa, warunki były, bo mieszkaliśmy
na starym mieście w Gdańsku i sufity były wysokie.
Ubieranie choinki należało do taty z moją asystą.
Drzewko co roku wyglądało identycznie, na szczycie gwiazda, niżej ptaszki,
dzwonki i bombki, każda co roku mniej więcej w tym samym miejscu.
Kompletny odlot.
Nauczona za młodu "nawyku choinkowego" związałam się z facetem dla którego
choinka mogła być, mogła nie być, najlepiej sztuczna.
Pierwsza choinka na wynajętym była piękna.
Wspaniały jeszcze "zakochany ulegle" zrobił lampki z żarówek telefonicznych,
malutkie śliczniutkie, choineczka lśniła.
Przeprowadziliśmy się na swoje, duży pokój naprawdę duży, wzmocnił
moją choinkową fobię, choinka musiała być duża i rozłożysta.
Wspaniały pracował dużo i wracał wieczorami ja pilnowałam potomków.
Zbliżają się święta, napięcie rośnie ja nie mam choinki, nosz jeszcze nie kupił.
Nerwy napięte, nie kupił choinki.
Wspaniały w tamtych czasach był lekarzem od TV, nawet w dzień Wigilii był
wzywany do "chorego sprzętu", ciągle zajęty.
W końcu znalazł chwilę i kupił, przyniósł...........pół choinki..... z jednej strony
choinki nie było.
Z uśmiechem stwierdził, że to "choinka dościenna" idealna.
Nasze małżeństwo zawisło na choinkowej igle.
Teraz z perspektywy czasu się śmiejemy - wtedy Wspaniały, żeby
uratować nasze wspólne bycie, zrobił w tył zwrot i zdobył choinkę idealną.

                            

Z czasem moja "fobia choinkowa" osłabła i teraz może być jakaś, byleby nie
sztuczna.
Doszło do tego, że bardzo mi się podoba tegoroczna multimedialna
na Placu Defilad w Warszawie.

                                           

Taka Minecraftowa, gdyby mi ktoś pokazał w dzieciństwie takie coś
to nie skojarzyłabym tego z choinką, ale jestem pewna, że mój wnuk
będzie od razu wiedział,  o co chodzi



niedziela, 13 grudnia 2015

13 XII 1981 niedziela, tak jak byłoby to dziś...

Dzisiaj na obu moich blogach ta sama notka, bo to data dla mnie szczególna.


W tamtą sobotę postanowiliśmy się pobrać.
Wspaniały pojechał do domu.
Ostatni telefon od niego był w nocy.
Rano w niedziele chciałam zadzwonić i okazało się, że telefon jest głuchy.
Włączyliśmy TV, a tam Jaruzelski ogłasza "Stan Wojenny.
Mieszkałam w Gdańsku w  bardzo ciekawym miejscu.
Pomiędzy budynkami w których mieściły się najważniejsze instytucje
tamtego czasu.
W jednym było UB, w drugim Urząd Wojewódzki, w niedalekich
akademikach stacjonowało ZOMO, w okolicy była szkoła policyjna
i nie daleko Urząd Miejski.
Z okien kuchni mieliśmy widok na ulice, w oddali były widoczne
żurawie "Stoczni Gdańskiej", w której pracowała moja mama.
W czasie strajków i rozruchów widzieliśmy sceny, których nie da się
zapomnieć.
W czasie największego natężenia rozruchów ulicą pod naszymi
oknami szedł szpaler zomowców walących pałkami w tarcze,
zza ich pleców cywilni pracownicy UB strzelali gazem łzawiącym,
do demonstrantów i nie tylko, też do matki z dzieckiem, która wracała
do domu.
Podawaliśmy "naszym chłopakom"butelki z wodą do mycia rąk,
bo kto miał brudne ręce ten był podejrzany o rzucanie kamieniami.
Pamiętam jak leżeliśmy na podłodze, a przez okno wpadł pocisk
z gazem łzawiącym.
Pamiętam, obraz jak zomowcy katują chłopaka pod naszymi
oknami, moja mama stoi na oknie i krzyczy, a ja ściągam ja z okna.
Nasi odbili chłopaka, spalili policyjną Nyskę.
Pierwsze godziny stanu wojennego to było całkowite zaskoczenie,
godzina policyjna, jak to nie wolno wyjść wieczorem z domu?
Siedzimy wieczorem w kuchni jest po godzinie policyjnej, a pod oknem
przechodzi ktoś i gwiżdże, nagle pukanie do drzwi, chwila grozy,
tata otwiera.
Okazało się, że brat mamy dostał powołanie do wojska
i jako rekrut mógł chodzić po godzinie policyjnej, zgrywał twardziela.
Baliśmy się, bo poszła plotka, że wojska rosyjskie są w okolicznych lasach.
Ten okres to mieszanka strachu i szczęścia.
Pobraliśmy się w stanie wojennym w Styczniu.

                             

Kiedy jechaliśmy do ślubu naszych gości, którzy jechali za nami
skontrolował  patrol, przeszukali bagażniki.
W Pałacu Ślubów mogła być tylko najbliższa rodzina, było czterdzieści
osób, szampana nie było - był zakaz, ale byli cyganie.
Dzisiaj jest niedziela tak jak wtedy, wczoraj był pochód KOD, historia zatoczyła koło.

                                          Zadziwiona Kurodoma.

sobota, 12 grudnia 2015

Jazda na sentymentach...

                                                    Syrena Meluzyna to już nie to.....
                                          

Popatrzyłam i przed oczami stanęła mi jak żywa scena kiedy tata
wjechał na podwórko nie na motorze, ale "samochodem" pt."Syrena 101".
Radość - nie będziemy mokli, dach nad głową, moc pod nogą.
Syrenka mocno używana, ale teraz będziemy radośnie pomykać na wakacje, na grzyby.

                                    

Syrenka jeździła tylko dzięki temu, że tata był mocno techniczny i w podróży
potrafił dokonać cudu i naprawić pozornie nienaprawialne
usterki (najczęściej pęknięty przegub).
Syrenka zardzewiała więc dostała nowy lakier, a ponieważ w międzyczasie
tata kupił Syrenkę 105, myśmy w prezencie ślubnym dostali
od taty samochód Syrenę 101.
Walory: pękające przeguby, niezsynchronizowana skrzynia biegów, nigdy nie działające wycieraczki, hałas, ruszanie z charakterystycznym dymnym purknięciem
i bagażnik pełen części zamiennych.
Wywieziona z dwójką dzieci do nowego domu na skraju miasta nie miałam wyjścia i jeździłam.
Przed każdą jazdą musiałam pamiętać o pojemniku z wodą do dolewania
do chłodnicy i drobnych na automat telefoniczny, żeby wezwać
ekipę ratującą "Tata + Wspaniały".
Kto jeździł Syrenką ten wie, że żadnego innego pojazdu tak się nie kochało i nienawidziło.
Pamiętam jak zjeżdżamy z jakiejś górki leje deszcz, wycieraczki przestają działać,
a Wspaniały modli się głośno, żeby tylko nikt nie chciał właśnie przechodzić przez ulicę
i nagle przez strugi deszczu widzi jak przechodzień rzuca dwie siaty i
ucieka przed sunącym siłą bezwładności pojazdem w kolorze "piasku pustyni"
(ani biały, ani żółty).
Pierwsza zimowa jazda, ślisko Wspaniały hamuje, zdziwienie samochód jedzie dalej.
O oponach zimowych nikt nie słyszał, hamulce z reguły działały tylko z przodu.
Wylądowaliśmy w krzakach nic się nie stało.
Szybko się nie jeździło granica to 70 na godzinę inaczej lakier by odpadł.
Albo jadę z dziećmi do rodziców nagle para spod maski.
Oczywiście zapomniałam pojemnika z wodą więc biorę butelkę dziecka wylewam mleko,
woda z kałuży do chłodnicy i jakoś się turlam.
Zmieniam biegi nagle chrup, łup przegub poszedł, uprzejmi panowie
pomagają mi zepchnąć "auto" na pobocze, szukanie automatu telefonicznego.
Z piskiem opon zajeżdża Syrena 105 "ekipa remontowa", specjalny przyrząd
do wymiany przegubów, remoncik i tak po trzech godzinach jadę dalej.
Kiedy podarowaliśmy naszą znienawidzoną ukochaną Syrenkę w prezencie
ślubnym koledze, płakałam widząc jak znika za zakrętem, żeby "uszczęśliwiać"
kolejnego właściciela.....
Patrzę na nowy projekt samochodu mojej młodości, łza wzruszenia
pojawia się w oku i wiem, że nie kupię, bo po pierwsze nie będzie mnie stać,
a po drugie to wydmuszka.
Wszystko będzie działać niezawodnie, może gdyby chociaż postarali się o to charakterystyczne dymne purknięcie przy ruszaniu ?

                                      

                               Tu jeszcze tatowa Syrenka 101 przed malowaniem, w kolorach
                               fabrycznych drzwi się otwierały w drugą stronę, autentyk z
                               białym dachem.
                               W tym bagażniku przyjechały kafelki do naszej łazienki, tą "Sarenką"
                               jeździły moje dzieci na wakacje, ach wspomnień czar......
                               

piątek, 11 grudnia 2015

Progenia epilog.

Wczoraj był ten wielki dzień i najmłodszy potomek pozbył się aparatu
ortodontycznego.
Wrócił i się uśmiechnął, a ja westchnęłam z zachwytu.
Jeszcze przez pół roku będzie na noc zakładał półaparat
utrzymujący zęby w tym równiutkim porządku, ale to już
szczególik.
Blaszki zostaną, bo usunięcie ich wiąże się z ponowną operacją,
a to niesie ponowne niebezpieczeństwo utraty czucia w wargach,
czy komplikacji takich jak przy operacji pierwotnej.

                             


To zdjęcie najmłodszego ku pamięci, trochę blaszek jest ciekawe czy będzie
brzęczał na lotnisku.
Cieszę się bardzo i jestem z niego bardzo dumna, przetrwał i teraz może
zacząć zapominać.
Pytanie dlaczego ja? nieaktualne, mam naprawione dziecko.

PS. Cała przygoda z progenią do przeczytania po kliknięciu w etykietę
       "progenia".                          

środa, 9 grudnia 2015

Otwieram sezon około świąteczny.

Byłam w moim ulubionym butiku SH i zgodnie z zamówieniem
wyszukałam i kupiłam "brzydkie sweterki" dla moich wnuków
(jeden rodzony, drugi przyszywany, ale są momenty, że nie rozróżniam).
Dostałam oczopląsu, decyzja nie była łatwa, ale udało się mam nadzieję,
że będą się podobać.
                       






































Takie brzydkie, że aż mi się podobają.
W niedziele był wnucho więc miasteczko zostało zniesione
ze strychu i choinki z szyszek, które zrobiłam w zeszłym roku
już stoją.
                

































                                                     Rogacz też już na zimowo.


Jak mi się jeszcze chciało to dziergałam śnieżynki i robiłam bombki na balonikach.
Nie długo trzeba będzie dzieciom tłumaczyć co to jest śnieg i jak wyglądały płatki śniegu.
Kto pamięta zimę stulecia w 1978/1979 roku, ręka do góry.
                            

Teraz czas na pierniki, trochę muszę upiec i do zjedzenia i na choinkę.
Chętnych na pierniki mam sporo, ale uwielbiam zapach jakim dom
przesiąka na długo.


poniedziałek, 7 grudnia 2015

Komputer to więcej niż zabawka...

Pamiętam jak w naszym domu w latach osiemdziesiątych pojawił
się pierwszy komputer.
Za pieniądze podarowane w ramach ślubnych prezentów Wspaniały
kupił od marynarza (wtedy różne nowinki technologiczne kupowało
się od marynarzy) nasz pierwszy komputer ZX-81.
Teraz  nazwalibyśmy go większym kalkulatorem, wtedy to był
cud techniki.
Mieszkaliśmy na 9 metrach kwadratowych, więc młody ojciec
przykrywał się kocem i nocami rozgryzał nowinkę elektroniczną.
Rodzinie powiedzieliśmy, że komputer został wypożyczony z uczelni
bo prawda o wydanych pieniądzach na "głupotę" mogłaby mocno
zachwiać równowagę międzypokoleniową.
Potem poszło lawinowo Atari, Amiga itd.
Teraz sami wiecie lapotopy, tablety, smartfony i co tam sobie człowiek
wymarzy.
Wraz z pojawieniem się Atari pojawiły się gry komputerowe.
Były czarno-białe więc jeszcze tak bardzo nie wciągały.
Przełomem była Amiga, słynne lemingi, sama założyłam się ze Wspaniałym,
że przejdę jakiś etap.
Zajęło mi to cały dzień, ale przeszłam i zakład wygrałam.
Tylko, że ja byłam dorosła i moja fascynacja grami szybko przeszła,
ale jak ustrzec dzieciaki przed popadnięciem w nałóg?
Przyznam się, że nie wiem.
Próbowaliśmy wyznaczać czas grania, zakładać hasło na komputerze.
Skończyło się na tym, że ponieważ mieliśmy wolny pokój to chłopaki
nie mieli komputera w pokojach.
To pozwalało na jaką taką kontrolę i ganianie do spania o ludzkiej godzinie.
Ostatnio patrząc jak wnucho gra na tablecie powiedziałam do najstarszego
potomka, że nie zazdroszczę mu wychowywania dzieci w tym coraz bardziej
technologicznym świecie.
Mnie rodzice ganiali od telewizora (programy były tylko dwa, a telewizja nadawała
od godziny 15 do północy), wyłączali światło żebym nie czytała po nocach "ło matko"
jak ja bym chciała mieć tylko takie problemy, że dziecko za dużo czyta.....
Jak współczesny rodzic ma sobie poradzić z dzieckiem, które twierdzi, że on właśnie
musi siedzieć przy komputerze bo przygotowuje się do lekcji?
Przecież nie jest sposobem odcinanie młodego człowieka od cyfryzacji bo będzie
w dzisiejszym świecie traktowany jak niedouczony i niepełnosprawny.
Przyznam, że nie znam innego sposobu oprócz gonienia spać o przyzwoitej godzinie,
tłumaczenia, nie nabierania się na to, że gra jest edukacyjna, wypychania z domu i
wskazywania innego wykorzystywania komputera niż zatracanie się w świecie gier.
Wychodzi to średnio, ale staram się być konsekwentna tak jak moi rodzice
w gaszeniu światła, a i tak czytałam pod kołdrą przy pomocy płaskiej baterii
i żaróweczki.
Młody człowiek zawsze znajdzie sposób na ominięcie zakazów i kontroli
rodzicielskiej.
Pomimo postępu technologicznego "Wojna Domowa" trwa i będzie trwała
dopóki będą rodzice i dzieci.

                           

sobota, 5 grudnia 2015

Kicz?

Kicz (z niem. Kitsch - lichota, tandeta, bubel) – utwór o miernej wartości,
schlebiający popularnym gustom, który w opinii krytyków sztuki i innych
artystów nie posiada wartości artystycznej.

Jestem "kiczolubna", przyznaję się bez wstydu lubię kicz.
Co jakiś czas w niedzielę rano jadę na rynek, żeby zaszaleć
na wygrzebkach.
Właściciel wygrzebkowego stoiska oferuje mix różnych rzeczy.
Czasami kupuję poważne rzeczy, a czasami kompletne głupoty.
Ostatnio zdobyłam zegar z kotkiem, mam słabość do zegarów
z klasyczną tarczą i złoceniami, musiałam.

                   


To jeszcze nic.....zobaczyłam lampkę akwarium i popełniłam kolejne szaleństwo.
Jestem zachwycona, kolorami i płynącymi w jedną stronę rybkami.
                
                              


Ciekawe czy wnucho podzieli mój zachwyt.
Wspaniały twierdzi, że kicz to jest coś za co "francuscy" artyści nie mogą dostać
kasy.
Średni potomek mówi, że gdybym kupiła nową lampkę akwarium w Castoramie
to byłby kicz, a ponieważ kupiłam używaną to jest to przedmiot w stylu Vintage.
Jeśli to prawda, to moje mieszkanie jest bardzo stylowe.


                            


                                             Jeszcze jeżyki ze zwyczajowym jabłuszkiem.

Dzisiaj sobota, więc jadę w objazd po ulubionych butikach, długo już nie byłam
może jakiś kicz tym razem ubraniowy wpadnie mi w oko, kalendarz adwentowy
wygrzebkowy już wisi.

                              

                               
Znalazłam zdjęcie kalendarzy adwentowych które zrobiłam kiedyś, kiedy mi się
jeszcze chciało.



                          
                               

czwartek, 3 grudnia 2015

Szlachetne zdrowie nikt sie nie dowie...cz.2

Często w rozmowach o jedzeniu słyszę, ale ja nie mam czasu.
Nie mam czasu, żeby gotować, szybciej jest kupić gotowe, podgrzać
i zjeść.
Kiedyś patrzyłam z podziwem na parę w supermarkecie, która pchając
wózek z dzieckiem szła wzdłuż półek z zupkami chińskimi i innymi
gotowymi specjałami w torebkach i zapełniała koszyk czymś co uznaję
za jedzenie tylko w sytuacjach ekstremalnych nie ma innego jedzenia,
a zjeść człowiek musi.
Miałam ciocię która siebie i  męża karmiła  zupami w proszku.
Zmarła na cukrzycę, wujek pewnie też by zmarł na cukrzycę niestety
palił papierosy, więc załapał się na raka płuc.
Lubimy ze Wspaniałym oglądać program "Jak to jest zrobione?"
Często pokazują jak przemysłowo produkuje się jedzenie.
Zawsze odczuwam jakiś dyskomfort, kiedy oglądam jak jadą
na taśmie produkcyjnej szeregi panierowanych kotlecików,
szeregi ciasteczek, jakieś kluski.
Fajnie to wygląda, ale to jedzenie wydaje mi się odhumanizowane.
Kiedy wychodziłam za mąż nie umiałam gotować, jak każdy młody
człowiek musiałam wszystko mieć na szybko i na już.
Pierwszy poważny zakup kuchenny to był szybkowar, nawet ugotowałam
w nim parę razy, ale ja strachliwa jestem i ten gwizdek który buchał
parą i gwizdał jak najęty + moja kasandryczna wyobraźnia spowodowała
że szybkowar szybko poszedł w odstawkę.
Potem przyszła pora na mikrofalówkę.
Wszyscy dookoła mieli chwalili, zakupiliśmy.
Po kilku próbach, mikrofalówka służyła nam tylko do podgrzewania
kiełbasy i w końcu została oddana.
Wydawało mi się nienaturalne, że przygotowanie jedzenia może
trwać trzy minuty.
Piekarnik mam z termoobiegiem, ale nie używam bo mięso wysuszone,
a ciasto nie ma szans spokojnie wyrosnąć i powoli się upiec.
Jak każdy mam dni, że lubię postać w kuchni i mam dni, że mi się nie chce.
Na dni "nie chcenia" wypracowałam sobie kilka szybkich przepisów
obiadowych.
Sama o sobie mówię, że jestem mistrzem szybkich obiadów, ale mój najszybszy
obiad z "nie gotowca" zajmuje mi tak 45 minut.
Ugotowanie dobrego rosołu zajmuje 2-3 godziny, ale to nie ja gotuje to się
gotuje samo, a raczej pyrka na gazie, czy prądzie.
Dobrze upieczone mięso, piecze się w zależności od ilości 2 - 3 godziny,
ale to nie ja piekę to piecze piekarnik.
Ktoś powie kosztowne, a czy lekarz i leki nie kosztują?
Nie dziwaczę w kuchni, lubię potrawy w których nie miesza się zbyt wiele
składników.
Na co dzień jemy to co daje natura w naszej szerokości geograficznej.
Zimą jemy dużo buraków, selera, cebuli, pory, kapusty kiszonej, ogórków kiszonych, kasz.
Latem pomidory, ogórki, sałata, kalafiory dużo zieleniny żeby się najeść na całą zimę.
Całą zimę czekam na polne pomidory, bo te szklarniowe to produkt "pomidoropodobny".
Nie jest dla mnie naturalne jedzenie zimą rzodkiewki, sałaty, kalafiora tzw. nowalijek.
W dzisiejszym świecie mamy mnóstwo różnych urządzeń, które mają ułatwiać
i przyspieszać codzienne czynności, także gotowanie, a czasu jakby coraz mniej.
Wydaje mi się, że cierpliwość kuchenną nabywa się z wiekiem, a może to wprawa
w gotowaniu?
Mam nadzieję, że nie powielimy wzorców państw wysoko rozwiniętych
gdzie wrzucenie do piekarnika gotowych panierowanych kotlecików i
mrożonych frytek, polanie wszystkiego keczupem, jest nazywane gotowaniem obiadu.
To nie jest tak, że od czasu do czasu nie zjem na mieście, albo nie kupię
gotowizny.
Tylko kiedy cały dzień odbija mi się po jedzeniu na mieście stwierdzam po raz
któryś, że wolę sama ugotować, bo wtedy wiem co jem.

                         

środa, 2 grudnia 2015

Filmowe skojarzenia...

Ponieważ moi trzej potomkowie czekają na premierę
kolejnego odcinka Wojen Gwiezdnych, a kolejne pokolenie
też powoli się wkręca, dopadły mnie filmowe
wspomnienia i skojarzenia.

Z czym mi się kojarzy film Wojny Gwiezdne?
Z chorobą.
Kiedy poznałam Wspaniałego poznałam też "Wojny Gwiezdne".
Nie powiem żebym oszalała na punkcie świetlnych mieczy.
Film mi się podobał, ale nie jestem fanką.
Natomiast najstarszy potomek po tatusiu i owszem.
Jest fanem Wojen Gwiezdnych od zawsze.
Jak był mały zawsze wiedziałam kiedy będzie chory.
Wchodziłam do domu, a na kanapie pod kołderką leży
najstarszy i ogląda na video  po raz nie wiem który
"Wojny Gwiezdne".
Oho, od razu wiedziałam -  jakaś grypka się szykuje.
To był znak i hasło: Wojny Gwiezdne + kanapa = choroba.
                           
                              

A z czym może się kojarzyć film "Godzilla" z 1988roku.
Z usypianiem najmłodszego potomka.
Lubiliśmy sobie z najmłodszym potomkiem pooglądać film
przed snem.
Miał jakieś 5 lat i na pytanie co oglądamy?
Odpowiadał niezmiennie "Godzilla".
Oglądaliśmy więc po raz nie wiem który, ja odpływałam
po pierwszych minutach, najmłodszy gdzieś tak w połowie.
Dziś jak nie mogę usnąć puszczam sobie "Godzillę" i po paru
minutach mnie niema.
Jak miał tak siedem lat zaczęła się era pod tytułem "Kingsajz".
Trzeba przyznać, że miał dziwne upodobania filmowe jak na dziecko.
                        



I jeszcze film o słoniku "Dumbo".
Ten kojarzy mi się z widokiem najstarszego i średniego jak płaczą
grochowymi łzami nad smutnym losem zakutej w kajdany, mamy Dumba.

                                           

Zastanawiam się jaki film miał największy wpływ na moje życie?
No - przecież "Krzyżacy" rodzice tak lubili ten film, że ja i brat mamy imiona
inspirowane bohaterami z Krzyżaków.