niedziela, 31 lipca 2016

Uczuciowy zamęt głowy cz.2

Opowieść będzie w odcinkach dla potomków i potomków
potomków, ku pamięci i nauki.

"Jest jakiś tam dzień tygodnia patrzę na trójkę bawiących
się wnuków (jeden rodzony, dwójka przyszywanych).
Na jednym fotelu siedzi prababcia, która nie mówi
(od 30 lat jest po wylewie), na drugim fotelu siedzi druga prababcia,
która mówi za dużo (traci pamięć).
Ze schodów schodzi jeden potomek, drzwi się otwierają
wchodzi drugi potomek, trzeci potomek szykuje się
do pracy.
Myślę jak to się dzieje i skąd to się wzięło, że nasz dom
jakoś funkcjonuje i że jeszcze się nie pozabijaliśmy?"

To się chyba też zaczęło w 1905 roku kiedy na świat przyszła
mama mojego taty, czyli babcia Stasia, z którą mieszkaliśmy.
To nie była łatwa babcia, ale wywarła ogromny wpływ na to
jak postrzegam świat.
Babcia Stasia była też sierotą, ale miała brata i siostrę.
To ciekawe, że obie moje babcie były sierotami.
Brat babci zmarł na tyfus w wieku 21 lat w szpitalu w Wilnie.
Babcia opowiadała, że pracowała wtedy w rodzinie żydowskiej.
Żydzi wynajmowali Polaków do pracy w szabas-czas odpoczynku,
ponieważ goje czyli nie-żydzi mogli wykonywać pracę w szabas.
Wspominała o tym że pani domu pozwoliła jej ugotować zupę
z obierek od kartofli dla brata w szpitalu.

Babcia nie wiele opowiadała o swojej wczesnej młodości.
Jej życie zaczęło się wtedy kiedy poznała swojego przyszłego męża,
dziadka Stanisława.
Stanisława i Stanisław pobrali się wbrew rodzinie dziadka.
Ten mariaż to był klasyczny mezalians.
Dziadek pochodził z rodziny gdzie na co dzień "jadło się masło".
Babcia przypominam była sierotą nie miała nic.
Dziadka nie znałam umarł krótko przed moim  urodzeniem.

Młodzi zaczęli wspólne życie, dziadek był złotą rączką,
miał warsztat rowerowy na ul.Wielkiej w Wilnie
więc rodzinie dobrze się powodziło.
Babcia urodziła trójkę dzieci, dwie córki i syna.
Kochała swoje córki - swojego syna nie lubiła.
Zastanawiam się dlaczego?
Może dlatego, że nie chciała więcej dzieci, może dlatego,
że tata nie był łatwym dzieckiem, ale przecież trudne
dzieci kocha się jeszcze bardziej.

Dziadkowie mieszkali w Wilnie do 1945 roku.
W tym roku wsiedli do bydlęcego wagonu i tym samym
transportem co rodzina mojej mamy, razem z kopią obrazu
Matki Boskiej Ostrobramskiej przyjechali do Gdańska.
Osiedlili się na najkrótszej ulicy Gdańska pod fortami
napoleońskimi w których zamieszkała rodzina mojej
mamy.

Dziadek otworzył warsztat w piwnicy pod mieszkaniem,
naprawiał rowery.
Babcia Stasia wychowywała dzieci razem z siostrą, która
zamieszkała za zasłonką w kuchni.
Lata płynęły, tata zakończył burzliwe lata młodzieńcze
i ożenił się zaistniałam ja.
Babcia Stasia była mocno niezadowolona, miała już wnuczki
od starszych córek i mocno uczestniczyła w ich wychowywaniu.
Tzn robiła pranie u córek i wspomagała je finansowo.

Kilka miesięcy przed moim urodzeniem zmarł jej mąż.
Babcia została bez środków do życia, dziadek zainwestował
jako cichy wspólnik w budowę domu na Gdańskiej starówce
niestety urząd kazał dom przestawić o kilka metrów.
Dom trzeba było rozebrać, pieniędzy nigdy nie odzyskał.
Babcia nie miała renty, zatrudniła się w zieleni miejskiej.
Przepracowała przepisowe pięć lat i dostała malutką rentę.
Babcia Stasia była bardzo otyła, schylanie się było dla niej
udręką, a tu jeszcze w domu w którym niepodzielnie
rządziła pojawiła się synowa i wnuczka.
Babcia okazała się być teściową z kawałów.

Dopóki byłam mała, babcia nie interesowała się moim istnieniem.
Biegła do córek, moi rodzice pracowali na zmiany,
więc mama karmiła mnie kładła do łóżeczka i biegła do pracy,
tata wracał po dwóch godzinach i zajmował się mną.
Jako niemowlę bywałam sama, przeżyłam.
Potem był żłobek i przedszkole, szkoła z kluczem na szyi.

Kiedy zaczęłam rozumieć świat stosunki z babcią Stasią
zaczęły się normalizować.
Ponieważ babcia miała niską rentę dorabiała sobie
zbierając makulaturę i butelki.
Miała dwukołowy wózek przedmiot westchnień wielu zbieraczy
i zabierała mnie na "łowy".
Ubierała "służbowy" fartuch brała musztardówkę i szłyśmy do parku.
Tam panowie na ławeczce kulturalnie spożywali "wino made in wino",
babcia pożyczała im szklaneczkę oni w zamian odwdzięczali się pustą
butelką.
Pomagałam układać gazety, wozić do skupu urobek.
Codziennie rano biegłam do sklepu po trzy bułeczki i buteleczkę
śmietany - to było śniadanie babci Stasi.
Dostawałam landrynkę.
Widziałam, że babcia przekupuje wnuczki od córek
prezentami mnie landrynkami.

Babcia była nieporządna to mało powiedziane, nie sprzątała,
a moja mama była pedantką - ja byłam po środku, musiałam
posprzątać po babci do godz.15, żeby mama się nie denerwowała
jak wróci z pracy.
To była szkoła - nauczyłam się organizacji pracy, mam
czas na wszystko.

Miałam 17 lat kiedy zachorowała.
Rodzice pracowali, córki pracowały, wnuczki się uczyły
to ja sprzątałam, wynosiłam nocnik, podawałam jedzenie.
Babcia Stasia miała miażdżycę i sklerozę - klasyczne objawy
złośliwość, podejrzliwość, chowanie i szukanie.
To był dla mnie trudny czas, nauka, matura, studia,
miłość - w tle Babcia Stasia.

Ktoś powie, wykorzystywanie nieletniej wnuczki.
Tak by mogło się wydawać dla patrzącego z boku.

Babcia znała trzy języki obce mówiła w jidysz, po litewsku,
po rosyjsku  i oczywiście po polsku.
Pomagała mi w nauce rosyjskiego.
Babcia lubiła czytać, pokazała mi książki.
Nauczyła mnie szyć, robić na drutach i szydełku.
Kiedy chorowałam na anemię przełamała się i przed wyjściem
do córek gotowała mi zalecaną kaszę manną i nie wyszła
dopóki nie zjadłam.

Babcia Stasia umarła w domu, na rękach nielubianego syna
z którym mieszkała do końca.

Dlaczego to piszę? Bo trudne relacje z Babcia Stasią
nauczyły mnie :
- że odrzucenie nie jest końcem świata.
- że w życiu nie zawsze jest łatwo, bywa trudno.
- że powinniśmy okazywać uczucia i troskę
  człowiekowi w potrzebie.
- że nie można być pamiętliwym.
- bywa, że w środku rośnie bunt, ale współczucie
  dla chorego powinno wziąć górę nad rozżaleniem
  z powodu tego jaki był.
- że to jaki człowiek jest często wynika z tego
  jak niełatwe miał życie.

Myślę, że to dzięki Babci Stasi dojrzałam do zmagania
się z brzydką i trudną stroną życia.
Na pogrzebie to ja nielubiana wnuczka płakałam,
bo odchodził kawałek mojego świata.
I dlatego, że myśmy się jednak lubiły.

A o tym kto miał wpływ na to, że jestem za "dobrze wychowana"
co jest moim przekleństwem i dobrodziejstwem w następnym odcinku.

cdn.

sobota, 23 lipca 2016

Uczuciowy zamęt głowy cz.1

Przepraszam i z góry uprzedzam, że mam lekkiego
hopla na punkcie relacji rodzinnych i społecznych.
To jest absolutnie mój osobisty punkt widzenia.
Kto chce czyta na własną odpowiedzialność.

Sejm zadecydował, że domy dziecka nie mogą być łączone
z placówkami pomocy społecznej w tym z DPS-ami.
W uzasadnieniu napisano że:
"Domy dziecka nie powinny być łączone z DPS-ami,
ponieważ w takiej sytuacji dzieci będą
"jeszcze silniej zagrożone wykluczeniem społecznym
i nie będą miały żadnej szansy na integrację
ze środowiskiem lokalnym".
(...) dzieci te, wychowując się w otoczeniu starości, choroby i śmierci,
stykają się na co dzień z dramatem samotności ludzi częstokroć
pozbawionych wsparcia najbliższej rodziny.
Funkcjonowanie w takim otoczeniu jest bardzo trudne dla osób dorosłych.
Tym bardziej trudno je uznać za odpowiednie dla prawidłowego
kształtowania postaw i rozwoju emocjonalnego dzieci".

Szczerze mówiąc ręce opadają.
Nawet nie wiem od czego i jak zacząć.
Dobra, zacznę od tyłu, a potem napiszę trochę z jakich doświadczeń
starych ludzi skorzystałam i o kim myślę ile razy wydaje mi się, że jestem
o krok od poddania się.
Opowieść będzie w odcinkach dla potomków i potomków
potomków, ku pamięci i nauki.

Od tyłu to jest tak.
Jestem oburzona, wkurzona sygnałem jaki został wysłany do społeczeństwa.
Wbrew pozorom ta ustawa nie dotyczy tylko dzieci z domów dziecka.
Ta ustawa to sygnał do społeczeństwa, że stary, schorowany człowiek
to nie jest widok  na który troskliwy rodzic powinien narażać swoje dzieci.
Nigdy nie ośmielę się potępić kogokolwiek, kto oddaje starego członka rodziny
do domu opieki.
Są sytuacje, kiedy nie ma innego wyjścia sama nie zarzekam się, że może
kiedyś będę zmuszona do podjęcia takiej decyzji.
Jednak ta ustawa, daje sygnał, że być może prowadzanie wnuków do babci
mieszkającej w domu opieki nie jest wskazane dla jego rozwoju
emocjonalnego i psychicznego?

Uprzedzając argumenty niektórych zwolenników ustawy,
z racji wykształcenia i doświadczenia wiem, że nie można
porównywać sytuacji i kondycji dzieci z domu dziecka
do dzieci wychowywanych w pełnych rodzinach, ale...
Nie istnieją rodziny i rodzice idealni,  nie istnieją  idealne domy dziecka,
idealne rodziny zastępcze, idealne formy opieki nad dziećmi chcianymi,
nie chcianymi, nad ludźmi starymi, chorymi, odrzuconymi, bezdomnymi itd.
Świat, ludzie, instytucje nie są idealni...
Popełnianie błędów jest wpisane w życie.
CZŁOWIEK nie jest tworem idealnym.

Czy troska o psychikę  pokrzywdzonych
przez los dzieci, ma się wyrażać poprzez tworzenie
obrazu wyidealizowanego świata?

Jest jakiś tam dzień tygodnia patrzę na trójkę bawiących
się wnuków (jeden rodzony, dwójka przyszywanych).
Na jednym fotelu siedzi prababcia, która nie mówi
(od 30 lat jest po wylewie), na drugim fotelu siedzi druga prababcia,
która mówi za dużo (traci pamięć).
Ze schodów schodzi jeden potomek, drzwi się otwierają
wchodzi drugi potomek, trzeci potomek szykuje się
do pracy.
Myślę jak to się dzieje i skąd to się wzięło, że nasz dom
jakoś funkcjonuje i że jeszcze się nie pozabijaliśmy?

To się chyba zaczęło w 1915 roku, kiedy do ochronki
(domu dziecka) w Wilnie ojciec przyniósł niemowlę/dziewczynkę.
W dokumentach zostało wpisane tylko nazwisko ojca, nikt nie sprawdzał
czy prawdziwe.
Legenda mówi, że bogaty pan "zrobił" dziecko cygance,
sam nie chciał/nie mógł zająć się dzieckiem, więc oddał je do ochronki.
To była moja babcia, mama mojej mamy.
Kiedy dziewczynka trochę podrosła, została zabrana
przez rodzinę mieszkającą na wsi.
W tamtych czasach dzieci nie adoptowano, brano z domu dziecka
jako tanią siłę roboczą.
Reymont w "Chłopach" opisuje los takich dzieci.
Dzieci umierały z głodu i wycieńczenia lub
były przygarniane przez innych "dobrych" ludzi.
Babcia Ania miała "szczęście" trafiła do rodziny
w której "ojciec" bił, ale "mama" była dobra, bo nie biła.
Babcia opowiadała jak mama co roku rodziła
po cichutku dzieci, żeby nie obudzić męża.
Dzieci umierały, babcia jako mała dziewczynka
ubierała te dzieci "jak laleczki do trumienki".
Ponieważ babcia była śniada i miała kruczo
czarne włosy była przezywana "cyganicha".
Skończyła cztery klasy szkoły powszechnej
i kościelny kurs przygotowujący do bycia
żoną i matką.
Na kursie nauczyła się piec klopsa,
ile razy piekę klopsa to wspominam babcię Anię.
Łatwo nie miała, nienawidziła wsi i marzyła
o mieście.
Ponieważ nie znała mamy, jako matkę obrała
"Matkę Boską Ostrobramską", której obraz
wisiał w Wilnie w Ostrej Bramie.
Babcia wyszła za mąż i wyjechała do Wilna.
Kochali się z dziadkiem na zabój dosłownie
i w przenośni.
Urodziła piątkę dzieci, które kochała jak umiała.
Dziadek był pięknoduchem, to babcia zarabiała
pieniądze, dziadek świetnie gotował, sprzątał,
zajmował się domem, i za kołnierz nie wylewał.
Jako repatriantka/uchodźca przyjechała z rodziną
w bydlęcym wagonie razem z kopią obrazu
"Matki Boskiej Ostrobramskiej" do Gdańska.
Obraz zawisł w kościele Św.Trójcy, babcia
zamieszkała nie opodal w fortach napoleońskich.
Sprzedawała nielegalnie skręcane papierosy,
potem została właścicielką straganu na zielonym
rynku.
Babcia opowiadała mi jak bardzo podobał
jej się  czarny koronkowy szal, żeby go zdobyć
zbierała szczaw, sprzedawała i w końcu
kupiła sobie wymarzony szal.

W kościele nazywano ją "Babcią Anią".
Dzieci mówiły do niej "Matula".
Ja nazywałam babcię "Wojowniczką".
Sama o sobie mówiła "Ańćka".

Niechciana sierota stworzyła dom, walczyła o niego.
Nie oszczędzono jej niczego, widoku
umierających dzieci, biedy, głodu, widoku
umierającego męża i syna.
W słusznym wieku pojechała do Wilna szukać
prawdziwych rodziców, nie znalazła.
Mieszkała sama do dziewięćdziesiątego
roku życia, ostatnie trzy lata mieszkała
z moją mamą.
To nie było "ładne" umieranie, kiedy straciła
przytomność i wymagała specjalistycznej opieki,
przyszła chwila na decyzję o hospicjum...
Po przywiezieniu babci usłyszałam pytanie
- Kto przyjechał?
Podałam nazwisko i wtedy usłyszałam
- Chodźcie "babcia Ania'' przyjechała.
(to jest hospicjum w którym są księża
  związani z kościołem Św. Trójca).
Babcia była w hospicjum trzy dni, umarła
otoczona ludźmi - nie tylko krewnymi.

Dlaczego to piszę bo babcia dała mi przykład że:
- nie ma sytuacji w której możesz powiedzieć
  nie dam rady.
- życie to nie bajka.
- w każdej chwili możesz stracić dom i być
  zmuszonym do ucieczki.
- w życiu trzeba walczyć o siebie.
-  trzeba się cieszyć tym co zdobyłeś.
-  ja też się zestarzeję.

"Nierodzoną mamę", która była dobra bo nie biła,
odwiedzała do końca jej życia.

cdn.


sobota, 16 lipca 2016

Czy to już czas?

Nawiązując do tego co napisałam na moim
drugim blogu Kurodoma.
Stoję przed półką z ryżem i kaszami i myślę... kupić
kilo ryżu, czy może 10 kg?

W oczekiwaniu na wojnę moje babcie robiły zapasy.
Babcia, mama mojego taty, odkąd pamiętam miała w piwnicy
kilkadziesiąt słoików z solą.
Sól wymieniała co jakiś czas - nic innego nie gromadziła
ani zapałek, ani ryżu, żadnych konserw tylko sól.
Druga babcia, mama mojej mamy miała kilka potężnych
puszek z cukrem, worki suszonego chleba i potężne
zapasy papieru toaletowego.

Zastanawiałam się dlaczego babcie czekając
na wojnę robiły zapasy zupełnie zbędnych rzeczy
sól i cukier to dwie trucizny, można bez nich żyć
i przetrwać.
To ciekawe bo babcia od soli była bardzo gruba,
a babcia od cukru chuda.
To by świadczyło, że nadużywanie soli bardziej
szkodzi, niż nadużywanie cukru.
Obie babcie przeżyły dwie wojny światowe
i może wiedziały - że ile i czego byśmy
nie zgromadzili to i tak jak przyjdą
te naprawdę ciężkie czasy to nie wystarczy.

Pytam Wspaniałego, może kupić 10 kg ryżu?
Odpowiedź - lepiej kup fasolę, jest bardziej pożywna.
No tak, ale trudniej ją przygotować, chyba, że jest w puszce.
Może ma rację, nie wiem...lubię raczej rzadziej niż częściej
zjeść fasolkę po bretońsku.

Stoję przed tą półką z ryżem i myślę, że nasze pokolenie
jeszcze nie zapomniało jak dawać sobie radę w trudnych czasach.

Pamiętam, że za komuny w prawie każdym domu był:
- Zapas świec i zapałek, gdyby zabrakło prądu
   i nadeszły ciężkie czasy.
- Jakaś butla turystyczna i maszynka gazowa
  na letnie wyjazdy, ale przyda się w ciężkich czasach.
- Jakiś zapas mąki, kaszy herbaty, octu,
   akurat rzucili do sklepu i szkoda było nie kupić,
   tak na ciężkie czasy.
- Zawsze mieliśmy zapas konserw gromadzonych
   z myślą o letnich wyjazdach pod namiot
   i z myślą o ciężkich czasach.
- Zapas mydła, szamponu, papieru toaletowego,
  pasty do zębów tak na wszelki wypadek
  i z myślą o ciężkich czasach.
- W piwnicy zawsze były trzy metry ziemniaków,
   cztery tony koksu, węgla i regały pełne przetworów,
   bo przecież mogą nadejść ciężkie czasy.
Zapasy jakie gromadzą Preppersi to małe miki
w porównaniu z przeciętnym polskim gospodarstwem
domowym w czasach słusznie minionych?
Jak się teraz okazuje być może powracających
z hukiem.

Stoję przed tą półką z ryżem i myślę, ogródek
z tyłu domu mam, z przodu domu mam prywatny parking,
ale zdejmie się betony, skopie i posadzi jakieś warzywa.
Garaż koło domu jest, na jakiś chlewik i mały kurnik
starczy.

Moje obie babcie kiedy po wojnie przyjechały do Gdańska
miały chlewiki i hodowały świnie - sztuk jeden.
Świnia rosła, potem był  kłopot w kwestii uboju.
Obaj dziadkowie byli wrażliwi i mocno musieli
wspomagać się samogonem, żeby świntucha ubić.
Z czasem tradycja hodowania trzody w mieście zanikła.
Pamiętam tylko, że babcia od soli raz w roku
kupowała na targu kogutka, karmiła tuczyła - własnoręcznie
zabijała (przy dziecku), sprawiała i gotowała rosół.
Byłam dzieckiem i do dzisiaj nie wiem dlaczego
to robiła, dla ćwiczenia - żeby nie zapomnieć jak sobie radzić
w ciężkich czasach, czy po to żebym ja wiedziała
jak zabić, żeby zjeść?

Oglądałam program o preppersach i podczas ćwiczeń
ewakuacyjnych pani krzyczy do pana, a ręczniki jednorazowe
zabrałeś, no tak świat się kończy, cywilizacja upada,
a pani prepperka martwi się o papierowe ręczniki.
Człowiek to brzmi dumnie.

Czy będzie wojna nie wiem, czy jak dłużej porządzą
jedynie prawi i sprawiedliwi będzie co jeść nie wiem.
Obserwuję oczami szeroko otwartymi, że w różnych
państwach dochodzą do władzy kandydaci na despotów
i tyranów.
Może warto zacząć przypominać sobie jak to było
w ciężkich czasach, a tak w ramach treningu
kupić te 10 kg ryżu?


niedziela, 10 lipca 2016

Tradycyjnie w niedzielny poranek....

Niedzielny leniwy poranek.
Przed Wspaniałym na stoliku kubek pachnącej kawy.
Przed Friganką kubek gorącej wody.
Przed oczami okno na świat.
TVN 24 jako przerywnik w "politycznym szczytowaniu"
pokazuje na żywo Pampelunę i przygotowania
do tradycyjnej gonitwy z bykami.
Gonitwa trwa parę minut z reguły jest kilku rannych.

Pooooszli.
Byki biegną, młodzieńcy biegną, wszyscy biegną,
człowiek się przewrócił, byk się przewrócił.
Koniec - tradycji stało się zadość i tak od XVI wieku.
Ostatnia ofiara śmiertelna po stronie ludzkiej
była w 2009 roku - sam chciał.
Ofiar po stronie byków bez liku - byki są bez szans.

Znam stosunek Wspaniałego do pewnych tradycyjnych
zwyczajów.
Na początku naszego bycia razem dowiedziałam się,
że najbardziej nietolerowanym zwyczajem jest
polewanie wodą w śmigus - dyngus.
O ile woda oprócz wkurzenia nie wywołuje
u Wspaniałego agresji to zwyczaj wyższych sfer
psikania perfumami jest absolutnie wykluczony.
Wspaniały nie toleruje sztucznych zapachów,
łzawi obficie i kicha, a następnie staje się agresywny
i się czepia, więc perfumy w naszym domu muszą
być dozowane bardzo ostrożnie.

Następna słabo tolerowana tradycja to posypywanie
głowy popiołem w środę popielcową.
Prababcia czyli moja mama przynosi w książeczce
do nabożeństwa popiół i usilnie namawia, każdego
kto się nawinie do pochylenia głowy.
Wspaniały jest nieugięty nie da się go zmusić
do uznania tej tradycji, ja jak to ja, żeby nie robić
przykrości mamie pochylam głowę i przyjmuję
do wiadomości, że z prochu powstałam i w proch się
obrócę.
Zaraz, zaraz, z tego co wiem to kobieta została
"zrobiona" z żebra Adama, a to Adam został
stworzony z "prochu ziemi" ciekawe...
Jak było wie Wszechwiedzący, Wspaniały nie uznaje
tej tradycji.

Jest jeszcze problem tradycji kropienia wodą święconą.
Wspaniały ma problem czy raz poświęcone morze, ziemia
będzie poświęcone raz na zawsze i w całości,
czy czynność musi być powtarzana.

Pamiętam jak mój tata co roku prowadzili dyskusję
z mamą na temat czy jajko do święconki ma być obrane
czy w całości i czy w związku z tym jajko poświęcone
przez skorupkę będzie dobrze poświęcone.
W ramach konsensusu, umieszczali jajko obrane i jajko
nieobrane.
Problem z tradycją pojawia się też w momencie wyrzucania
skorupek u mnie w domu wszystko to co było poświęcone
musiało być spalone, nie wolno było tego wyrzucać.
Skorupki z jajka święconego, palemka, opłatek nie wolno
było wyrzucać trzeba było spalić.
Wspaniały rozumie to średnio, nie dociera do niego,
że tradycji powinno stać się zadość bo inaczej to pech,
nieszczęścia, pomór i dwanaście plag egipskich.
Lubię oglądać jego wyraz twarzy, kiedy próbuję
go przekonać, że zachowanie jakiejś dziwnej tradycji
nie zaszkodzi i po co się narażać na pecha.

Pytam Wspaniałego, to jaką ty tradycję lubisz ?
Wspaniały na to - lubię tradycję weekendu.
SIC - Powiedział.
Jeśli się tak zastanowić to chyba nie ma człowieka,
który nie lubi tej tradycji.
Jutro szewski poniedziałek.
Pojutrze wtorek potworek.
A od środy to już tylko przeżyć czwartek,
bo od piątku zaczynamy tradycyjny weekend.


Ps.
Muszę zrobić dopisek bo mnie zaraz zaleje krew jaśnista.
Dzisiaj byk zabił matadora podczas korridy w związku z tym
zgodnie z tradycją cała linia krów i byków, z której
wywodzi się byk Lorenzo, zostanie wygaszona, a zwierzęta zabite.
Tradycja każe dokonać eksterminacji całej rodziny dzielnego byka.


wtorek, 5 lipca 2016

Naturalne czyli jakie?

Moja mama kochana, całe życie przeciwstawia
"naturalne" kontra "sztuczne".
Słowa "daj spokój, ale to sztuczne", prześladują mnie
zawsze, kiedy spodoba mi się rzecz "sztuczna", ale ułatwiająca
życie.
Wiadomo jeśli skarpety to tylko z naturalnej "wełenki",
robione na drutach.
A mi się podobają te mięciutkie kolorowe, nie wełniane
skarpetki.
Sweter naturalnie z naturalnej "wełenki", drapie?
Drapie, ale jak grzeje?
A mi się podobają te nie wełniane bo nie drapią
i w praniu się nie filcują.
Poduszki i kołdra tylko z pierza, naturalnego,
Po czasie nabywa zapaszku, piórka fruwają?
Dasz do przesypania, ale jak grzeje i jest zdrowo.
A ja używam kołdry ze sztucznym wypełnieniem
bo nie uczula i można wyprać.
Ładny koc, a z czego?
Nie wełniany? Dlaczego? To nie zdrowo.
Buty i torebka nie ze "skórki"?
Daj spokój, będą przeciekać, do niczego takie buty,
kiedyś to były buty, takie trwałe...
A ja tak nie lubię rzeczy wiecznych, sprawia
mi przykrość, że rzecz będzie mi służyć do śmierci.
Itd, itd, itd...

Do zdrowych naturalnych rzeczy mam stosunek mocno ambiwalentny.
Prawdziwa wełna bez dodatków drapie i koli, uwielbiają ją mole
i choćbym nie wiem jak zabezpieczała i tak dopadną i narobią dziur.
Chyba każdy z nas pamięta zapach naftaliny z babcinej szafy.
Moja babcia nosiła futro z barana, które ważyło chyba
więcej niż ona sama, zapach powalał, ale było naturalnie.
Babcia nosiła bo kiedyś futro było synonimem dostatku,
teraz jest synonimem obciachu.
Ja też mam futro z lisa, dostałam od cioci, w czasach
zamierzchłych, ubrałam raz i bardzo przepraszam
lisy które poniosły śmierć w imię mojego wątpliwego
splendoru - futro wisi w szafie już trzydzieści lat,
nie mogę się zdecydować, wyrzucić czy zakopać/pochować.
O ile wykorzystywanie skór ze zwierząt, które zjadamy
toleruję, bo szacunek do zjadanego zwierzęcia wymaga
wykorzystania wszystkiego, to hodowanie zwierząt
na skóry w czasach "polaru" uważam za zbączenie.

Dostałam też na nowe mieszkanie ogromny wełniany
dywan, taki 3x5 metrów.
Wełniany bo zdrowy, ponieważ moi potomkowie
i my mamy uczulenie na kurz - zdrowy wełniany dywan,
ciężki, nieporęczny, nie do wytrzepania, leży na strychu
i nie wiem wyrzucić czy zakopać/pochować?

Ale np ścierki do wycierania naczyń robię ze starych
lnianych, bawełnianych obrusów bo tylko one
wchłaniają wodę, ręczniki toleruję ze 100% bawełnianego
frote.
Jak powiedział Wspaniały, bawełny i lnu nie zabijasz
więc to naturalne jest jak najbardziej do wykorzystania.
.
Co wywołało moją zabawę w skojarzenia
"sztuczne kontra naturalne"?
Ano zwykła/niezwykła świeca.
Opisywałam już nasze zmagania z prawdziwym kominkiem
i prawdziwym 360 litrowym akwarium.
Opisywałam też spełnienie moich marzeń o idealnym kominku i akwarium.
Tak więc do idealnego elektrycznego kominka i idealnego
elektrycznego morskiego akwarium doszła idealna świeca.

Jestem maniakiem światła, palę świece kiedy tylko
mogę, palę dla tych co odeszli, ku zadumie, dla przyjemności.
Wspaniały całe życie wieszczy pożar spowodowany moją manią,
dwa pożary przeżyliśmy, ale akurat to nie ja....
Tak więc, jak zobaczyłam naturalną woskową świecę z poruszającym
się naturalnie elektrycznym płomykiem,  to musiałam i kupiłam.

Wspaniały się nabrał myślał, że jest prawdziwa.
Świeca działa na baterie (małe paluszki) - w ramach dnia dobroci dla kobiety,
dorobił zasilanie na baterie laptopową i mam świecę
"naturalnie - sztuczną", bez pożarową, bez obsługową, niekapiącą,
migającą ciepłym światłem, wiecznie świecącą.

Jeszcze nie pokazałam mamie ciekawe czy uzna ważność takiego
sztucznego światełka zapalonego ku pamięci.
Wspaniały po swojemu skomentował moje wątpliwości,
jak świeca może być naturalna, przecież nie rośnie na drzewie?
SIC!