sobota, 23 grudnia 2017

Sobota przed robota....


Wszyscy wszystkim ślą życzenia....

To nic, że życzenia rzadko się spełniają....
To nic, że zawsze mogłoby być lepiej, więcej, szybciej.....
To nic, że człowiek zawsze tęskni za kimś, za czymś.....
To nic, że czasu nie zatrzymasz......
To nic, że człowiek nie zawsze docenia to co ma....

O tym wiem ja dorosła, ale ja nadal pielęgnuję w sobie dziecko i to dziecko
życzy Wam wszystkim którzy tu zajrzycie, dziecięcej wiary w czary :



piątek, 22 grudnia 2017

Piątek przed świątek....



Prochu nie wymyślę, ale zamiast lepić uszka, wybudowałam
dom, który właścicielka zasiedliła i w którym króluje...


               

czwartek, 14 grudnia 2017

Bo jeśli nie teraz to kiedy....



Są takie dni kiedy przestaję być grzeczna....
Siedzę, słucham i i wędruję po szczytach i przestrzeniach....




No dobra idę spać, co by jutro do roboty wstać...
No i nie mogę spać......


O,K. Dobranoc.....


poniedziałek, 11 grudnia 2017

Stary człowiek i czas.....


Do świąt tylko dwa tygodnie, a ja daleko w lesie.
I dobrze.... lubię las więc w tym lesie sobie posiedzę.
Tak....w tym roku dosłownie, fizycznie odczułam spadek
formy.

Jedna z moich ciotek kiedy skończyła dziesiąt lat powiedziała,
że nadszedł czas, kiedy należy wolniej i godniej chodzić.
Trudno się pogodzić, że już nie pobiegnę wzdłuż jeziora,
że nie pójdę w las na grzyby 10 km w jedną i 10 km w drugą stronę.
Nie wejdę na wysoką górę, nie popłynę dookoła świata.

Zostało mi już tylko siedzenie w "dalekim lesie" i próba
krzątania się wokół domowych spraw, których nigdy
nie ubywa, a wbrew pozorom jakby przybywa?
Potomkowie zajmują się swoimi sprawami natomiast
prababcie nie mają swoich spraw......
W ogóle nie maja żadnych spraw, nie mają hobby, nie chcą mieć
hobby, szybko się nudzą, nie chcą poznawać żadnych nowości
Odprawiają swoje codzienne rytuały w określonych godzinach
i czekają na zapewnienie im rozrywki i podarowanie swojego
czasu, ale tylko w określonych godzinach, w takich które nie zaburzą
ich codziennego rytuału....

Obie prababcie w przyszłym roku kończą 80 lat, piękny wiek?
Dla nich piękny dla nas opiekunów coraz trudniejszy.
Zawsze mi się wydawało, że im będę starsza tym mniej
będę miała obowiązków, okazało się, że byłam w grubym
błędzie.
Im jestem starsza tym więcej do podjęcia trudnych decyzji.

Np.
Jak dobrze zaopiekować się starszym rodzicem.
Jeszcze nie można narzucić swojej woli dla jego dobra
bo teoretycznie ma prawo do samostanowienia.
Ale w tym swoim samostanowieniu robi sobie krzywdę
i otoczeniu przysparza wielu problemów, wywołuje
morze wyrzutów sumienia bo za mało, za rzadko,
bo może można więcej, częściej, lepiej, bardziej
się poświęcić.
Poświęcić?
W moim dzisiejszym stanie umysłu wydaje mi się,
że nie umiałabym żądać od swoich dzieci poświęcenia
swojego czasu tylko dla mnie.
Na przykładzie moich mam widzę jak stary człowiek
może nie liczyć się z czasem młodszych opiekunów.

Przecież emeryt ma ocean czasu, może się dostosować
do pracujących młodszych opiekunów.
Nie nie może, bo musi odprawić rytuał o określonej
porze dnia określona czynność i już, i usłyszysz
"ty nie zmienisz starego człowieka"
"całe życie tak robiłam"
"nie karz mi myśleć"
"starych drzew się nie przesadza"

Jak zapewnić towarzystwo i nie zwariować?
Nie da się - przećwiczone, dasz palec, to potem ręka,ramię  itd.
Mam nadzieję, że nasze pokolenie, czytaj ja, dzięki
umiejętności korzystania z komputera i hobby i zwierzaka będę umiała
zagospodarować sobie czas i nie będę kradła czasu młodszym.
Tak mi się wydaje dziś, a co będzie jutro?????

Reasumując, tak w zasadzie nie potrzebuję wchodzić na wysoką
górę, bo nigdy nie lubiłam się wspinać, nie potrzebuję
podróżować tym bardziej, że za niedługo będzie wystarczyło
założyć specjalne okulary/gogle i już można będzie zwiedzić
wszelkie osobliwości tego świata.
Myślę, że nasze pokolenie mniej da w kość swoim własnym
potomkom/opiekunom bo obserwując swoich znajomych
nam się jeszcze chce myśleć w tym wieku w którym naszym, a przynajmniej
moim rodzicom i babciom już się nie chciało.

Siedzę więc w tym dalekim lesie i staram się pielęgnować w sobie Frigankę,
żeby została ze mną na stare i bardzo stare lata.
I tak ze starych swetrów kupowanych po złotówce, wypranych i sprutych powstał
minecraftowy pled dla wnuków.


Nawet nie przypuszczałam ile będzie radości.


Dostałam od mojej ulubionej byłej sąsiadki świeczkę.


Nie byłam w stanie wyrzucić opakowania i tak powstał Minecraftowy
świąteczny "światek" dla wnuka i do tego Minecraftowe bombki.


A w między czasie, siedząc w dalekim lesie powstało też kilka tradycyjnych
zabawek na choinkę.


I jeszcze dałam szóste życie meblom w mojej osobistej łazience.
To meble z lat sześćdziesiątych, które stały w kuchni moich rodziców
i przy których odrabiałam lekcje po obecnej którejś już renowacji


wyglądają tak

To coś co robi za toaletkę to dól kredensu, a to coś co robi za komodę to góra kredensu.
Dobra kończę bo się rozpisałam i rozzdjęciowałam na koniec
najlepszy towarzysz starych ludzi


czyli jakikolwiek zwierzak, który poświęci nam cały swój czas.......





sobota, 11 listopada 2017

Omiatam z pajęczyn, wracam......

Omiatam pajęczyny, zdmuchuję kurz i zaczynam się rozglądać
po dawno nie odwiedzanych kątach.

Chwilowo moja pogoń za zdrowiem spowolniła.
Coś tam panowie doktorzy znaleźli, czegoś nie znaleźli  i po naradzie
na tzw "kominku", czyli na konsylium gastrologiczno - chirurgiczno - onkologicznym
ustalili, że z tym czymś co mam to mam żyć tym bardziej że nie ma tego czegoś
co jeśli by było to nie byłoby dobrze, ale z tym czymś co mam to dużo ludzi
żyje i nie wie, że to coś ma......
Ogólnie mam się nie przejmować, dbać o dobre samopoczucie,
myśleć pozytywnie i zgłosić się za dwa lata na badania kontrolne.

Tak więc nadal nie wiem co mi jest.
Wiem, że na ten teraz mam zagwarantowane dwa lata życia,
mam to na piśmie z pieczątką i podpisem lekarza prowadzącego,
którego nazwisko brzmi (to nie żart) doktor Guzek.

Sama siebie diagnozuję na coś w rodzaju przepukliny przepony,
bo moje objawy są raczej książkowe dla tego rodzaju schorzenia.
Na zdjęciu RTG z kontrastem, przepuklina się nie uwidacznia, wyszedł
mi tylko tzw "żołądek kaskadowy".
Jakie ja mam egzotyczne narządy wewnętrzne to może oznaczać, że mam
bardzo ciekawe życie wewnętrzne.
Najpierw dopadło mnie SIBO, a teraz ten "żołądek kaskadowy".
Może on dawać dolegliwości jakimi się upajam do bólu...

Podsumowując czuję się całkiem nie źle, funkcjonuję, kręcę się.
Muszę tylko uważać na działania wysiłkowe, nie mogę nic nosić
co waży więcej niż 1 kg, bo moje objawy "dziwolągi"  od razu się
ujawniają.
Odbija mi się wtedy seriami jak zaawansowanemu degustatorowi piwa,
i ściska mnie w dołku.
No dobra były negatywy, a teraz o pozytywach.

Zawsze byłam okrągła, ale ostatnie lata moja okrągłość
zaczęła mi dokuczać, ciążyć i po prostu wkurzać.
Marzyłam o tym żeby poczuć się lekko tak jak w wieku
nastu lat.
Nie powiem przy dużym samozaparciu chudłam, bywało, że i 18 kg,
ale zawsze jakoś za niedługo wracałam do krągłości i coś ponad
czyli zwykłe jo-jo - oj i to jakie -  jo-jo.....

Tak więc plusem mojego zdrowotnego zawirowania jest to, że
od lutego schudłam 25 kg.
Od razu wyjaśniam, nie mam raka przynajmniej nic jak na razie
o tym nie wiadomo, nie stwierdzono i nie czuję się, ze mam....

Tak więc schudłam i mam zamiar tak trwać, tym bardziej, że po
ustąpieniu ostrych objawów tego czegoś co mnie dopadło mogę
już jeść normalnie i muszę się pilnie pilnować, żeby jo - jo - oj
tylko nie jo - jo mnie tym razem nie pokonało.
Nagle okazało się, że schody w domu można pokonać bez zadyszki,
że w szafie wszystkie ciuchy pasują i w ogóle  w lustrze 10 lat mniej,
a rower elektryczny niesie mnie pod każda górkę bez wysiłku....

Dobra żyję, pięknieję i w związku z tym otarciem się o sprawy
ostatecznie uznałam, że mogę wszystko nawet chodzić
w czapce ala futbolówce z pomponem i chodzę wyglądam prawie
tak dobrze jak Elmo.


Zaczęłam tez prezent dla wnuka, bardzo ambitny i trochę pracochłonny.

To będzie "Minecraftowy pled" robiony na szydełku.
Musze zrobić 12 kwadratów z motywami z gry komputerowej
Minecraft.
Momentami robię z siedmiu kłębków na raz.

Wnuk gra w Minecrafta, babcia gra w kulki, a kot łapie ptaszki


O o jej wzrok mówi "dlaczego robisz z kota głupka, przecież ten ptaszek, to jest tak
jakby na niby......"



Siedzimy sobie ze Wspaniałym na kanapie i zamarudziłam mu
- Wiesz w końcu dają mi dwa lata życia, życia mi nie żal, ale tego,
   że nie spotkamy się w przyszłym życiu to mi szkoda....
Wspaniały
- A co nie masz do mnie telefonu.....

No i co ja mam mu odpowiedzieć, chyba tylko tyle, że postaram
się w końcu nauczyć jego numeru telefonu na pamięć bo jak
dotąd to korzystam z automatycznego wybierania w komórce,
a jak wiadomo człowiek jak się rodzi nie ma nic i jak umiera
to też nic ze sobą nie zabiera nawet KOMÓRKI ?????????????....


środa, 11 października 2017

Znacie, nie znacie to posłuchajcie......

Ostatnio odkryłam na You Tube skarbnice słuchowisk radiowych.
Są stare perełki i trochę młodsze perły.
Słucham dużo, bo ja tak mam, że nie potrafię robić jednej rzeczy
na raz.
Jak gram w kulki to słucham, jak pruję swetry to słucham, jak robię
na szydełku słucham i jak gotuje to słucham.

Audiobooki marnie mi wchodzą, nie wiem dlaczego, ale książki wolę
czytać sama, chyba, że trafi się czytacz, który umie grać głosem.

No i tak słucham i słucham, aż trafiłam na to słuchowisko
"Okno na Świat" 1974 rok.
Mordeczka i Dziunia wspaniałe, niezapomniane i w sumie jakże aktualne.



Dla Dziuni i Mordeczki telewizor to okno na świat, oglądają i komentują.
Tekst i wykonanie mistrzostwo świata.

No i tak mi sie skojarzyło, że  są takie okna, które determinują życie ludzi.
Przynajmniej ja znam takie okna, które miały wpływ na moje życie.




To środkowe okno to okno od kuchni w moim rodzinnym domu.
Kiedy byłam bardzo mała z tego okna można było zobaczyć
zieleń, kawałek rzeki.....

Pod tym oknem przechodziłam kiedy szłam do szkoły, albo do sklepu.
Z tego okna mój tata wypatrywał mojego powrotu z miasta.
Krajobraz z tego okna z biegiem lat bardzo się zmienił, przed tym oknem
wybudowano drogę którą wjeżdża się do Gdańska.
Jeździ tramwaj, pędzą samochody, chodzą ludzie.

Mój tata tak uwielbiał widok z tego okna, że kiedy pojawiła się możliwość
przeprowadzki nie zgodził się na polepszenie warunków mieszkaniowych,
bo z nowego okna nie będzie miał takiego widoku.

Do końca życia to było jego "Okno na świat".
A to trafił się jakiś fajny spektakularny wypadek samochodowy,
o którym można było podyskutować, a to jakiś
znajomy przeszedł i można było pomachać na powitanie.
Jak było solidarnościowe wzmożenie to pod tym oknem szalało ZOMO.



A to jest okno od ukochanej piwnicy/warsztatu mojego taty,
kolejnej przyczyny dla której nie chciał się przenieść do nowego mieszkania.
Kochał tą piwnicę miłością nie odwzajemnioną.
Piwnica jest wilgotna, wszystkie umieszczone w niej rzeczy przechodzą
zapachem stęchlizny, ale to była jego przestrzeń, uwielbiał swoje narzędzia.
Teraz okno jest ciągle zamknięte.



A to jest okno wykute przez mojego tatę żeby wrzucać do piwnicy węgiel i koks.
Kompletna samowolka nikogo nie pytał, nikt się nie czepiał, wykuł dziurę.
i już. Teraz nie do pomyślenia.

Taty już nie ma, nie ma siwej głowy w kuchennym oknie, została moja mama
i to jej głowę widzę kiedy przejeżdżam pod oknem.
Teraz dla mojej mamy to okno jest "Oknem na świat", a krajobraz przed
oknem od niedawna się zmienił diametralnie i wygląda teraz tak:



Tak zaczyna wyglądać wjazd do Gdańska.
Ten kto zaprojektował coś takiego co zasłania widok na stare miasto
powinien zostać zakuty w dyby pod fontanną Neptuna i obrzucony
zgniłymi pomidorami .......


Widok na betonowe monstrum mnie straszy i odstrasza, ale moja mama
dalej twierdzi, że takiego widoku jak z jej okna na ludzi i świat nie ma nigdzie
indziej bo to jej "Okno na świat".

Rozmyślałam o tych oknach i nagle przez moje ruchome okno na świat
zobaczyłam taki obrazek.....

                                                                   "GO KICIA"

 
Staliśmy w korku i zobaczyłam taką rejestrację na samochodzie przed nami.
No nie wiem miało być chyba dowcipnie, na pewno było drogo, ale gdyby mąż mi
sprawił taką rejestrację to bym się chyba wkurzyła, samochodu z płóciennym
dachem też nie chcę.
Zgryźliwa jestem - oj nie dobrze ze mną.

A na deser "Plażing" w wykonaniu kota sąsiadki, włączony kominek,
wieje ciepełkiem kot korzysta.
Jakość zdjęć fatalna bo z telefonu, ale te wyciągnięte łapki......



A skąd piszę to wyjaśniam na Kurodomie.
Do usłyszenia, do zobaczenia.....


niedziela, 10 września 2017

Dr Housa poproszę....

Na wstępie przepraszam, że tak długo nie pisałam, ale trochę choruję.
Jak mówi Wspaniały całe życie stękam, ale tym razem dopadło mnie
na ostro nie wiadomo co i trzyma.
Przydałby się dr.House.

Nie dość, że słabo funkcjonuję to dobija mnie jeszcze zderzenie
z pomocą medyczną "nie ratunkową".
O ile medycyna ratunkowa jest na jaki takim poziomie to już
lekarz rodzinny i spółka leży i "kwiczy".
Dotąd jakoś tak się składało, że najczęściej korzystałam z medycyny ratunkowej.
Lekarz rodzinny wykorzystywany był tylko do wypisywania
recept dla prababć dlatego nawet jakoś specjalnie
nie narzekałam na "służbę zdrowia".
Teraz przy okazji własnej słabości zderzyłam się ze ścianą.
Dostałam skierowanie na rezonans miesiąc temu, a termin
badania mam na czerwiec 2018 roku.
Gastroskopia na własny koszt, bo termin za trzy miesiące,
mogłabym nie doczekać, a przecież - pozrzędzę bez przekonania,
całe życie płaciliśmy na służbę zdrowia.

Zaprzyjaźniony lekarz zasugerował  kartę "dilo" czyli dla podejrzanych
o hodowanie "skorupiaka", ale rodzinny lekarz był na urlopie,
a tylko on może takową wystawić - acz niechętnie wystawił.
Teraz trzeci tydzień czekam na wyznaczenie terminu badań.

Nadmienię, że wizyta z kartą "dilo" dodatkowo stresuje.
Tłumek ciężko chorych  pacjentów i nerwowe oczekiwanie
na spóźnionego pana doktora z łapanki.
Wizyta jednego pacjenta trwała co najmniej pół godziny.
Okazało się jak już weszłam, że pan doktor przepisuje
wyniki badań do komputera ręcznie, kurczaczek to u nas w przychodni
jest skaner, a w nowym budynku Akademii Medycznej nie ma.
Z pacjentem, czyli ze mną pan dr zamienił dwa zdania.
Rozbawiło mnie, że w ramach przyspieszenia procedury
receptę wypisuje pielęgniarka, która nomen omen siedzi
podczas wizyty i słucha pilnie.
Pan doktor wyraźnie przemęczony zgodził się na przyspieszenie
badań i zaordynował mi już czwarty podczas mojego chorowania antybiotyk
w ilości 4 x dziennie po 3 tabletki = 12 tabletek dziennie!
Na deser probiotyk.
Inny lekarz odradził , bo jeśli poprzednie antybiotyki nie dobiły
Helicobakter to jedno jest pewne, że ta porcja antybiotyku dobiła by mnie.

Tak więc robię badania na własny koszt, pytam dr.Google o radę, próbuję
domowych sposobów leczenia i osiągnęłam  na dzień dzisiejszy,
"stan stabilny - kulawo funkcjonujący".
Nie umiem leżeć  i nic nie robić, buntuję się, ale kończy się to
miękkim lądowaniem w łóżku i mogę tylko grać w "pryskające kulki"
i słuchać słuchowisk radiowych..

Diagnoza na dziś nie wdając się w szczegóły - prawdopodobnie z naciskiem
na prawdopodobnie, nastąpił zbieg niezwykłych zdrowotnych okoliczności
........i dalej nikt nic nie wie.

Ku swojej pamięci przytoczę kilka już postawionych diagnoz:
1/Nie doleczona Helicobakter.
2/SIBO
3/Podrażniony nerw błędny.
4/Syndrom Roemhelda.
5/Przepuklina żołądka.
6/Zapalenie mięśnia przepony.
7/Nerwica
8/Skorupiak gdzie indziej niż w żołądku.....
To tylko mały wycinek z mniej lub bardziej egzotycznych hipotez........

Dobra -  to ta zła strona niedyspozycji, a teraz na wyraźne polecenie
Wspaniałego wymienię dobre strony całej tej popranej zdrowotnej
sytuacji.

1/ Z powodu humorów mojego żołądka bardzo zdrowo i prawidłowo się
     odżywiam i wszystkie moje ciuchy zaczęły być komfortowo luźne.
2/ Okazało się, że potomkowie świetnie gotują i odkurzają i co tam tylko
    potrzeba zrobią.
3/Wszędzie gdzie potrzeba jestem wożona, czyli dorobiłam się auta z osobistym
   szoferem.
4/ Kot jest szczęśliwy bo może zalegać razem ze mną, a spanie przez
    cały dzień to jest to co koty lubią najbardziej.


5/ Gra "Pryskające kulki" nie ma dla mnie żadnych tajemnic, rekord
    za rekordem.

Chyba największą zaletą tej sytuacji jest lekkie przewartościowanie
priorytetów w końcu przyszedł czas, żeby zrozumieć, że "nikt nie jest niezastąpiony".

Próbuję pisać, ale ten koci ogon......


Kocica porosła nowym futrem, ale czesać się nie pozwala, więc czeka ją na wiosnę
hardcorowe strzyżenie w wykonaniu jej prawowitego właściciela.

Ten kot to jest jakieś wcielenie dobrego ducha, a teraz tak sobie leżymy.



No to pod te smutki.....



I jeszcze to....


I na deser ona, zmiana pozycji....




czwartek, 27 lipca 2017

Do lata, do lata piechotą będę szła...

Z powodu deszczowej nie letniej pogody, politycznej atmosfery i ciągle
nie najlepszej formy zdrowotnej trwa moje wzmorzenie
manualne.
Nie wiem jak u Was, ale ja ciągle czekam na lato i mam wrażenie,
że w tym roku się nie doczekam.
Wkurzam się bo mało jest okazji rowerowych.

O.K. skończyłam kolejny papierowy projekt i coś mi się wydaje,
że wpadłam po uszy.
A było to tak.
Mam w kuchni rogowe półki na których stoi co popadnie.
Wygląda to nie porządnie, kurzy się nie miłosiernie
i od dziesięcioleci mnie wkurza.


Nie można zamienić tych półek na żaden sensowny mebel
bo pan murarz na etapie budowy nie umiał, albo nie chciał,
a może nie wiedział jak wygląda kąt prosty i kąt jest,
ale na pewno nie jest prosty.

Jakiś czas temu zainteresowała mnie "papierowa wiklina",
kręci się rurki z niepotrzebnych gazet i wyplata koszyki
i co tam w duszy zagra.
Wyplotłam kilka koszyków i zapał ostygł bo ile można
mieć koszyków.
Lubię robić coś z niczego, ale lubię też używać
to co wytworzę.
Jeśli biorę się za szydełko to, to co wytworzę musi nadawać
się do noszenia, jeśli robię coś z papieru to chociaż przez
chwilę musi być użytkowe.

I tak zrodził się pomysł na uzupełnienie ażurowych półek
koszami z papierowej wikliny.
Myślałam dumałam.
Potem pojechałam do mamy, która na starość została kolekcjonerką
prasy w stylu "Na Żywo", prawie przemocą odebrałam jej "sztapelek"
gazet i zaczęłam kręcić.


Początkowo wyglądało to tak:



Potem tak:


A w efekcie po pomalowaniu i przymocowaniu uchwytów
papierowe szuflady wyglądają tak:


Nie będę skromna, wyszło fajnie i funkcjonalnie.
Papierowe kosze są wyklejone w środku papier mache,
więc sa bardzo twarde i stabilne.
Pomalowane lakierobejcą łatwo się odkurzają, są głębokie
więc bardzo pakowne.

Zachwyciłam się możliwościami papieru po raz któryś.
Przejrzałam internet i okazało się, że ludzie robią cudowne
meble z tektury i papieru.


Zastanawiałam się dlaczego tak mnie zafascynował papier, papierowe
ozdoby, durnostojki, zabawki i teraz papierowe meble?
Może dlatego, że od zawsze nie lubię rzeczy "na zawsze".
Mój tata miał zasadę, że jak już coś robi to musi to przetrwać
lata, ja lubię zmieniać swoje otoczenie i właśnie papier pozwala
na w miarę bezkarne ozdabianie otoczenia.
Jak się znudzi to bez żalu można zastąpić papierową komódkę
innym papierowym ptaszkiem lub koszykiem.
A może kanapą z tektury?



Myślę, że papierowy fijoł ma szanse przetrwać dłużej tym bardziej,
że pilnie potrzebuję nietypowej rozmiarowo komódki.
W międzyczasie robi się wiedźminowy wilk do pokoju
najmłodszego potomka.



Wymaga jeszcze doklejenia zębów i pomalowania.
Dzisiaj też pada, pada, pada, pada, popaduje...
Może wezmę przykład z kota-sąsiadki i zalegnę koło niej
na cały dzień....





niedziela, 2 lipca 2017

Nie wyrabiam na zakrętach...

"KRUCA BOMBA MALO CASU"

Zawsze nadążałam i ogarniałam, ale ostatnio jakoś czas
przyspieszył, jeśli nie zerwę kartki z kalendarza w danym dniu
to za chwilę już muszę zerwać trzy, cztery.
Może to Matrix przyspieszył, a może to ja spowolniłam?

Mam tyle pomysłów rękodzielniczych, tyle książek do przeczytania,
tyle przepisów na wypieki do wypróbowania, tyle kilometrów
do prze - pedałowania, że nie wyrabiam na zakrętach.

Chociaż mam dojmujące poczucie uciekającego czasu - wiecie
to ten wiek, fajne jest to, że jeszcze spełniają się moje marzenia.
Ostatnio spełniło się moje ponad trzydziestoletnie marzenie.
A było tak:
Mamy duży dom i stosunkowo małą kuchnię.
Kuchnia jest mała, ale bardzo ją lubię i nie zamieniłabym jej na nowoczesne
błyszczące cacko.

Kiedy przeprowadziliśmy się na swoje, marzyłam o kuchennym
kredensie i proszę....


Odrzut z eksportu do RFN, w tamtych czasach nie wiedziałam jeszcze,
że można by odnowić stare, dobra dostałam nowe podrabiane na stare.
Kredens jest fajny, ale mało praktyczny, więc wymyśliłam, żeby górę
powiesić wyżej na ścianie, a na dół położyć blat dzięki czemu zyskałam
kawałek blatu roboczego.


Kredens ma trzy szuflady, które nie działały w zasadzie od samego początku.
Pozarywane służyły za przechowalnie wszystkiego i niczego.

Od kiedy się pojawiły w sklepach meblowych szafki z  szufladami na prowadnicach, samodomykające od czasu do czasu otwierałam z przyjemnością i marzyłam.
Wspaniały próbował spełnić szufladowe  marzenie, ale żadne systemy prowadnic
nie sprawdzały się w naszym kredensie.
Proszę bardzo, ogłaszam całemu światu  mam, mam szuflady na bezszelestnych
prowadnicach samo domykające się.
Wspaniały znalazł system, zakupił i zamontował....

                               


Chodzę i otwieram, i zamykam, i otwieram i same się domykają.....
Szuflady działają terapeutycznie, o coś tam zaburczałam do Wspaniałego, a on szybko
otworzył wszystkie trzy szuflady i mówi "patrz, patrz" i wymiękłam.



To nie koniec spełniania trzydziestoletnich marzeń w związku z nowym "fisiem"
wypiekania potrzebowałam dodatkowego blatu, a może mini wysepki kuchennej?
Wymyśliłam blat wysuwany/chowany.




Sprawdza się idealnie, czemu nie zrobiłam brązowego nie wiem?

Wspaniały sprawdził się Wspaniale i poszliśmy za ciosem.
Potrzebowałam spiżarni, co prawda mamy spiżarnię z nazwy, bo to raczej
pomieszczenie do przechowywania butów i kurtek oraz sprzętów wszelakich,
a ja potrzebowałam schowka na mąki, kasze itp.
Za drzwiami kuchennymi miałam lustro, a teraz mam
                                                          i lustro...



                                                           i spiżarnie...

                             

Szafka łazienkowa z IKEI sprawdziła się idealnie w związku z tym Wspaniały
właśnie montuje drugą szafkę odgrażając się, że "to ostatnia szafka w tym sezonie".

W między tak zwanym czasie wnuki zakończyły sezon szkolny z sukcesem
tak więc zajmuję się nimi od czasu do czasu.
                                         
                          Hit sezonu w grupie dzieci młodszych szkielecik w gluciku.

 
                                   Hit sezonu w grupie starszaków najstarszych wielokolorowy
                                   długopis, trwa nauka pstrykania.



                                           Hit sezonu dziecka najmłodszego namiot w kojcu.


No i jeszcze w między tak zwanym czasie byliśmy na rowerowym zjeździe
i przejechaliśmy pierwszy raz tunelem pod Martwą Wisłą.


Muszę przyznać, że było klaustrofobicznie tym bardziej, że peleton stanął
i zakorkował na dłuższą chwilę wyjazd.
Z przodu zator z tyłu policja hmmm...


I jeszcze w między tak zwanym czasie kręcę wielki "wiklinowo - papierowy
projekt, na razie wygląda to tak, czas pokaże jak wyjdzie.


I jeszcze w między tak zwanym czasie piekę, bez glutenowo i  prawie bez cukrowo.




"KRUCA BOMBA MALO CASU"

Cdn.