sobota, 11 marca 2017

Stewardessą nie zostanę....

Muszę się do czegoś przyznać.
Mam dziesiąt lat i nigdy jeszcze nie leciałam samolotem.
No nie złożyło się jakoś.
Wspaniały postanowił wypełnić tę lukę w moim skromnym życiorysie
i jakoś tak z trzy tygodnie temu przedstawił mi propozycję
lotu do Warszawy w dzień... i owszem kobiet czyli 8 marca.
Propozycja była z tych nie do odrzucenia bo bilet w jedną stronę
miał kosztować 20 PLN i w Warszawie miały być jakieś
protesty.

Moja Frigańska natura nie oparła się propozycji lotu stalowym
ptakiem za taką cenę, po za tym w Warszawie byłam jakieś
czterdzieści lat temu, a to w końcu stolica Polski jest.
Zgodziłam się, namówiłam jeszcze przyjaciółkę, która uwielbia
latać i od razu jak tylko zrozumiałam na co się zgodziłam i co mnie
czeka zaczęłam mieć niejakie obawy,
Dlaczego?

Ano ja od dziecka mam kłopot z błędnikiem, choroba lokomocyjna
w moim młodzieńczym wydaniu objawiała się bardzo spektakularnie.
Do tego stopnia, że mama zawsze nosiła przy sobie foliową torebkę,
na wypadek gdybym zobaczyła na spacerze tramwaj lub nie daj
Wszechwiedzący, autobus o jeździe nie wspomnę.

Tak,  robiło mi się nie dobrze na sam widok i zapach pojazdu...
Z wiekiem opanowałam sztukę panowania nad sobą ale jakiś czas temu,
spadłam z wysokiej drabiny i oprócz wstrząsu mózgu, to jeszcze wstrząsu
doznał mój i tak kiepski od urodzenia błędnik.
Tak więc rozumiecie....

Przez te kilka dni do wylotu zdążyłam obejrzeć trzy filmy
o katastrofach lotniczych, a ponieważ mieszkamy dość blisko
lotniska to patrzyłam w niebo i myślałam, jak to będzie....



W środę rano, zwlekłam się z łóżka, wyjęłam z torebki
wszystkie scyzoryki, pilniczki i składane nożyczki i niech się dzieje wola nieba...
Na lotnisku okazało się, że jednak mam niebezpieczny malutki
dezodorant i sprzączki w butach.
Dobra, dezodorant do foliowej torebeczki, buty zdjęłam
przez bramkę grzecznie przeszłam i mogłam już wejść na pokład piekielnej maszyny.

Siadłam, samolot zaczął kołować, a ja wraz z nim.
Start to był horror, myślałam że zejdę, mój błędnik odmówił
współpracy, krew uciekła z nóg nie wiem dokąd, najgorsze jest to,
że wysiąść nie można.
Na szczęście Wspaniały był obok, zagadywał i służył swoją czapeczką
gdybym jednak nie utrzymała śniadania tam gdzie jego miejsce.
Opadanie do lądowania tragedia, samo lądowanie może być.
Przetrwałam.
Zaraz po wyjściu stwierdziłam, że wracam pendziolino.
Za chwilę jednak myślę sobie no nie jest XXI wiek ludzie
latają, a ja nie będę mogła?

Chwilowo postanowiłam skupić się na Warszawskich atrakcjach.
Przede wszystkim Pałac Kultury - pamiętałam, że jest duży i góruje.
Kurczaczek jeszcze góruje, ale już nie długo chyba.


Wędrujemy, dalej i oto na własne oczy widzę znany mi z TV obraz
skutków ustawy ministra Szyszki dotyczącej wycinki drzew.


Tragedia, smutny widok, na pewno do betonowej zabudowy.
Miałam zwiedzać, a nie politykować, ale przecież to się nie da.
Trochę skołowana myślą o powrocie, nadrabiająca miną idę dalej...
I proszę, trafiamy na  pierwszy protest kobiet, przy wejściu do metra,
ale kobiet brak.

                 

Za to są dwaj panowie ze stylowymi znakami zakazu....


Dobra mieliśmy iść  na stare miasto, ale usłyszeliśmy, że na Nowogrodzkiej
pod siedzibą PiS ustawia się ściana kobiet/furii.
GPS pokazał, że Nowogrodzka jest tuż, tuż to postanowiliśmy iść obejrzeć
"Jaskinię Lwa" czy raczej "Kaczy matecznik".
Tak więc idziemy, idziemy, idziemy....



Okazało się, że Nowogrodzka długa jest oj długa, żeby przejść na drugą stronę
ulicy to trzeba tunelami, a tam GPS nie działa.
Trochę pobłądziliśmy, nogi nam weszły nie powiem gdzie, ale doszliśmy.
Powiem Wam, że "Kaczy matecznik" przypomina budynki z lat siedemdziesiątych
może dlatego prezes tak śni o tych latach i tak usilnie pracuje na ich powrót.


Panowie z tablicami o dewiacji genderystów byli szybsi od nas i byli na miejscu
przed nami.

Furii trochę było, ale dziennikarzy chyba więcej.
Pan policjant (to ten w czarnej czapeczce) filmował wszystkich bardzo skrupulatnie,
więc nasze twarze gdzieś tam w archiwach policyjnych zaistniały.



Dobra pokrzyczeliśmy i ponieważ pojawiła się mobilna siostra przyjaciółki,
która jest Warszawianką z Gdańska postanowiliśmy pozostały czas
spędzić w Łazienkach.
Pamiętałam z dawnych bardzo lat teatr na wodzie.
Teatr był, może mniej romantyczny bo pora roku nie sprzyja zieleni, ale był.



Były wiewiórki w dużych ilościach.


Był też Satyr.


Zaintrygowało mnie, dlaczego on ma ogonek tak wysoko.
Przecież kość ogonowa jest dużo niżej.

Chodziłam po parku i kombinowałam jak ja wrócę stalowym ptakiem.
Przypomniałam sobie jak w dzieciństwie byłam sławna z powodu
swojej choroby lokomocyjnej do tego stopnia, że panie odwożące
mnie na kolonie zawsze szykowały dla mnie miejsce leżące w autobusie
(napompowany materac, leżący na podłodze) i opakowanie Aviomarinu.

Eureka! Leku, potrzebuję tabletki.
Jest XXI wiek są Apteki, kupiłam Lokomotiv bo naturalny i nie usypia.

Powrót był znośny, nie wiem czy pomogły tabletki czy po prostu
wiedziałam jak będzie.
Start nie był przyjemny, zniżanie też nie, ale do przeżycia.
Nie ucałowałam ziemi po wyjściu z samolotu, ale stewardessą,
ani pilotem akrobatycznym nie będę.
Jak trzeba będzie polecę co prawda na dopalaczach jednak  latanie
to nigdy nie będzie mój ulubiony sport.

Jeszcze przed lotem dla uspokojenia powstał papierowy
"kot dynamiczny".
Oto wyłania się z papierowego chaosu.



Najbardziej uspakaja jednak widok naturalnego, śpiącego kota.

                           

                                                        DOBRANOC.

PS.
A co kot sąsiadka sądzi o naszych politykach na Kurodomie.

10 komentarzy:

  1. No to teraz ja sama jedna ...dziesiatka jeszcze w samolocie nie siedzialam! Musialas poleciec??? Zdradzilas siostre w bolu???!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wydaje się, że zdrada z tych bardziej jednorazowych.
    Jeśli nie będę musiała to raczej trudno będzie mnie namówić do ponownej podniebnej żeglugi.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. No to emocji a emocji! Szkoda, że nie dałaś znać wcześniej, chętnie bym Cię poznała- też byłam w tym dniu w Warszawie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pomyślałam, może będzie jeszcze okazja.
      Na pewno zdecyduję się na lot do Warszawy jak prezes będzie się wyprowadzał z sejmu.
      Pozdrawiam.

      Usuń
  4. świetne ujęcie Pałacu "wieńczącego" ów budynek przed nim... przyznam jednak, że radosna twórczość planistów od zabudowy miasta czasem może doprowadzić do bólu głowy... do tej pory nie mogę im darować zasłonięcia widoku zaplecza Teatru Wielkiego, gdy się patrzy od strony Sofitelu /d. Hotel Victoria/...
    zaś widok pustyni przed siedzibą Urzędu Dzielnicy Śródmieście to już kompletna masakra... jeszcze niedawno był tam fajny skwerek, gdzie można było przycupnąć na ławce, nieco odpocząć od zgiełku pobliskiego centrum...
    ...
    protesty 8 marca były, a jakże... zwłaszcza finał na MDM, ale z tego co wiem, to Gdańsk również nie miał się czego wstydzić, jeśli chodzi frekwencję i ogólny klimat tychże protestów...
    za to jeśli chodzi o tych smutnych panów z tablicami, to wcześniej, podczas niedzielnej Manify również nieopodal, przed jednym z wejść do metra stała liczna /aż czteroosobowa/ ekipa prolajfowa z jakimiś planszami przypominającymi ociekające keczupem plakaty filmu "gore" i jeden coś plótł trzy po trzy przez megafon... nie zwrócili jednak niczyjej uwagi i po pół godzinie im się znudziło, a dwudziestu policjantów, którzy ich otaczali mogło zająć się czymś pożyteczniejszym...
    ...
    a tak w ogóle, to masz może w planach zrobienie dynamicznej wiewiórki?... niekoniecznie w samolocie...
    p.jzns :)...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do protestów to chciałoby się więcej i więcej.
      Szajba papierowa mi nie odpuszcza. Kota zrobiłam bardziej dla sportu. Wnuk jest na etapie rycerstwa więc działam w tym temacie.
      Do tego moja mama zażądała kur, kurczaków i zajączków w związku z nadchodzącymi świętami.
      Wiewiórka być może, na razie dojrzewam do zrobienia kolekcji "Safari". Głowa słonia, nosorożca itd.
      Kompletnie mi odbiło.
      Pozdrawiam.

      Usuń
  5. Latałam kiedyś, ale zawsze coś się działo: pierwszy lot tuż po wypadku kiedy to zginęła nasza Pani Jantar, pogoniło mnie do Madrytu; drugi lot do Stambułu, miesiąc po mym powrocie ten sam samolot miał wypadek, trzeci lot do Madrytu i przy wylocie okazało się, że mamy jeden bagaż za dużo na pokładzie... bomba? Nie wiem, ale widzieliśmy go. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej poruszać się po Ziemi, bo zawsze coś się dzieje... był jeszcze jeden lot z całą rodzinką do Lizbony, ale bałam się już jak diabli i zakończyłam moje latanie.
    Co do wycinki drzew, widzę, że robią wszystko by kraj stał się ponury i betonowy. Wkurzają mnie wypowiedzi co niektórych, że teraz to sobie wytną wszystkie drzewa koło domu... to wolałam już ten przepis z pozwoleniem na wycinkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najważniejsze, że już wiem jak to jest. Jeszcze przez kilka dni odczuwałam podrażnienie błędnika.
      Na szczęście nie muszę korzystać często z podróży samolotem. Wystarczyło trochę ułatwić i złagodzić procedurę uzyskiwania pozwolenia na ścięcie przydomowego drzewa, a nie "hulaj dusza piekła nie ma".
      Pozdrawiam.

      Usuń
  6. Bardzo dobrze Cię rozumiem:))kilka lat temu mój brat postanowił mi zrobić imieninowy prezent i zabrał mnie razem z córką do Anglii:))))do dzisiaj czuję zakwasy od zaciskania rąk:)))ale w samej Anglii było super:)))dobrze że się odważyłaś na ten lot,teraz wiesz jak to jest...:)))))))))))))))papierowy kot bardzo ładny a ten żywy uroczy:))Pozdrawiam serdecznie:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy lądowaniu trzymałam się fotela, na pewno nie prędko dam się namówić na ponowny lot.
      W kocie jestem coraz bardziej zakochana, chociaż staram się pamiętać, że ona nie jest moja.
      Coraz częściej zagląda do nas druga kotka tego samego sąsiada staram się z nią nie spoufalać, ale latem jak mam non stop otwarte drzwi od tarasu to różnie może być.
      Pozdrawiam.

      Usuń