zrobić zdjęcie.
Nie wiem czy jeszcze funkcjonuje ta wypożyczalnia bo drzwi
zamknięte są kratą.
To jest/było miejsce magiczne z którym byłam związana
przez całą szkołę podstawową i średnią.
Zawsze dobrze czytałam i recytowałam, więc należałam
oczywiście do kółka recytatorskiego i teatralnego.
Mam od wczesnej młodości zaszczepioną miłość do teatru i do słowa.
Moi bliscy mają ze mną problem.
Nie umiem mówić "płasko".
Często wypominają mi, że kiedy coś opowiadam to się ekscytuję,
podniecam, a ja recytuję, modeluję głos.
Nie potrafię opowiadać bez zmiany barwy, tonu głosu bez kładzenia
akcentu na jakieś szczególnie ważne słowa.
Jak czytam bajkę wnukowi to też zmieniam głos, zaznaczam różnicę
między postaciami
Tak mam i nie potrafię wytłumaczyć moim bliskim, że tak mam,
a co dopiero świeżo poznanym ludziom.
Tak więc bliskie spotkanie z teatrem miałam już w szkole
podstawowej.
Pierwsza rola to Jagusia w "Krzyżakach".
Zbyszka grał kolega ze starszej klasy w którym się podkochiwałam,
więc nie było trudno oddać wiernie nastawienie bohaterki.
To w tamtym czasie pierwszy raz odwiedziłam wypożyczalnię kostiumów.
O mamo, tam było wszystko, długie suknie, kapelusze,
piki i miecze, co dusza miłośnika przebieranek zapragnie.
Pani była życzliwa, pozwalała przymierzać, brać, przebierać, wybierać.
Potem powrót tramwajem ze skarbami do szkoły i przedstawienie,
i aplauz widowni.
Dużo próbowaliśmy znałam swój tekst i teksty innych występujących
na pamięć.
Ponieważ chłopcy nie garnęli się do kółka teatralnego, podczas
jednej z prób do "Potopu" nie wytrzymałam
i kiedy jedyny kandydat na Kmicica tak jakoś nijako odgrywał
tą dynamiczną rolę, pokazałam mu jak powinien zagrać.
I stało się, decyzja zapadła obsadzono mnie w roli męskiej.
W kontuszu z doklejonymi wąsami wyszłam przed widownię
i powiedziałam do Oleńki "Jeszczem w Lubiczu nie był....".
Nie wiem dlaczego dzieciaki się nie śmiały, bo ja do dzisiaj jak
wspomnę to się sama z siebie śmieję.
W szkole średniej, wizyty w teatrze były obowiązkowe.
Podczas trzydniowej wycieczki do Warszawy, co wieczór
koniecznie wizyta w teatrze.
Nasza nauczycielka Polskiego miała konszachty w teatrze
Wybrzeże, więc często mogliśmy buszować za kulisami.
W tamtych czasach teatr był raczej tradycyjny, na bogato
stroje i scenografia.
Pamiętam odwiedziny w teatralnej pracowni krawieckiej.
Sztuczne owoce i jedzenie na stoliku itp.
Teatr to umowa, w teatrze ludzie umawiają się na wzajemny
szacunek.
Stojąc na scenie aktorzy starają się dla ludzi siedzących
na widowni, szanują widza.
Ludzie siedzący na widowni starają się dla aktorów,
ubierają się inaczej (przynajmniej w większości), nie szeleszczą
papierkami od cukierków, wyłączają telefony (przynajmniej w większości).
W teatrze przez chwilę ludzie wysilają się dla siebie
i szanują się na wzajem.
Miałam dłuuuuuuuuugą przerwę w oglądaniu teatru na żywo.
Ostatnio tak się złożyło że prawie co tydzień bywam w teatrze.
To nie jest teatr jaki znałam, teraz jest oszczędniej w dekoracjach,
kostiumach (jest golizna), nie zawsze usprawiedliwiona,
dużo efektów dźwiękowych.
Może to dla młodego widza, trzeba go jakoś przyciągnąć.
Pomimo tego, że teatr się zmienił, dalej jest magia, jest odgłos
kroków po deskach sceny, jest zapach i czas oczekiwania
po dzwonku na rozpoczęcie spektaklu.
Na przerwie ludzie mówią ciszej, chodzą wolniej, czas spowalnia.
Ja tak bardzo lubię jak "czas spowalnia".
Obejrzałam jak dotąd sześć spektakli.
Oczywiście nie wszystkie mi się podobały w równym stopniu.
Ostatnie dwa, czyli "Czarownice z Salem" i "Wiśniowy Sad"
to odczucia od bandy do bandy.
"Czarownice z Salem" mogę polecić, zrobione na bogato,
zagrane z zacięciem.
No i temat sztuki.
Jeśli w jakimś miejscu na ziemi spotka się bezwzględna
władza polityczna, bezwzględna władza kościelna, interesowność,
namiętności i zawiść.... taka ludzka, taka zwykła i jeśli to wszystko zostanie
podlane wiarą "ciemnego ludu" to efekty tej potrawki są zazwyczaj
niezwykle krwawe w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Niezwykle aktualna sztuka z lat sześćdziesiątych XX wieku.
A dla miłośników efektów specjalnych, prawdziwie mokry
deszcz pada sobie na scenę....
Na "Wiśniowy Sad" szłam z nadzieją na "klasykę".
Jak przeżyłam te ponad półtorej godziny nie wiem.
Siedziałam w pierwszym rzędzie i miałam chwile, że chciałam
efektownie paść na podłogę i poczołgać się do wyjścia.
To teatr, którego nie lubię trochę Kantora, trochę Hanuszkiewicza.
Przekombinowane, worki na głowie, taniec z krzesłami,
przelatująca kilka razy przez całą szerokość sceny kula do kręgli.
Chyba z pięć razy leciała czarna kula raz biała.
Hmmm... o co reżyserowi chodziło z tymi kulami?
Przestraszyć czy zabić przypadkiem?
Po raz pierwszy miałam wrażenie, że aktorzy nie czują sztuki
i po raz pierwszy słyszałam widownię.
Dobra, na sześć spektakli jedna porażka to i tak dobrze.
To był taki dzień, 10 lutego, nie dość, że kolejna miesięcznica
to jeszcze, jak dotarłam do domu to Wspaniały kontemplował
bliskie spotkanie pani premier z drzewem.
Pani premier życzę szybkiego powrotu do zdrowia.
Teraz mam przerwę w teatralnych uniesieniach do 17 marca.
I tak na deser fragmencik:
PS
Ja nie jestem taka całkiem normalna bo im jestem starsza tym bardziej lubię
Szekspira i może być nawet w wersji oryginalnej (języka angielskiego nie znam),
byleby nie był w wersji "nowoczesnej inaczej".