czwartek, 16 lutego 2017

Teatr mój widzę ogromny....



Latem przejeżdżałam na rowerze koło tej instytucji i musiałam
zrobić zdjęcie.
Nie wiem czy jeszcze funkcjonuje ta wypożyczalnia bo drzwi
zamknięte są kratą.
To jest/było miejsce magiczne z którym byłam związana
przez całą szkołę podstawową i średnią.

Zawsze dobrze czytałam i recytowałam, więc należałam
oczywiście do kółka recytatorskiego i teatralnego.
Mam od wczesnej młodości zaszczepioną miłość do teatru i do słowa.
Moi bliscy mają ze mną problem.
Nie umiem mówić "płasko". 

Często wypominają mi, że kiedy coś opowiadam to się ekscytuję, 
podniecam, a ja recytuję, modeluję głos.
Nie potrafię opowiadać bez zmiany barwy, tonu głosu bez kładzenia
akcentu na jakieś szczególnie ważne słowa.
Jak czytam bajkę wnukowi to też zmieniam głos, zaznaczam różnicę 
między postaciami
Tak mam i nie potrafię wytłumaczyć moim bliskim, że tak mam,
a co dopiero świeżo poznanym ludziom.

Tak więc bliskie spotkanie z teatrem miałam już w szkole
podstawowej.
Pierwsza rola to Jagusia w "Krzyżakach".
Zbyszka grał kolega ze starszej klasy w którym się podkochiwałam,
więc nie było trudno oddać wiernie nastawienie bohaterki.

To w tamtym czasie pierwszy raz odwiedziłam wypożyczalnię kostiumów.
O mamo, tam było wszystko, długie suknie, kapelusze,
piki i miecze, co dusza miłośnika przebieranek zapragnie.
Pani była życzliwa, pozwalała przymierzać, brać, przebierać, wybierać.
Potem powrót tramwajem ze skarbami do szkoły i przedstawienie,
i aplauz widowni.

Dużo próbowaliśmy znałam swój tekst i teksty innych występujących
na pamięć.
Ponieważ chłopcy nie garnęli się do kółka teatralnego, podczas
jednej  z prób do "Potopu" nie wytrzymałam
i kiedy jedyny kandydat na Kmicica tak jakoś nijako odgrywał
tą dynamiczną rolę, pokazałam mu jak powinien zagrać.
I stało się, decyzja zapadła obsadzono mnie w roli męskiej.
W kontuszu z  doklejonymi wąsami wyszłam przed widownię
i powiedziałam do Oleńki "Jeszczem w Lubiczu nie był....".
Nie wiem dlaczego dzieciaki się nie śmiały, bo ja do dzisiaj jak
wspomnę to się sama z siebie śmieję.

W szkole średniej, wizyty w teatrze były obowiązkowe.
Podczas trzydniowej wycieczki do Warszawy, co wieczór
koniecznie wizyta w teatrze.
Nasza nauczycielka Polskiego miała konszachty w teatrze
Wybrzeże, więc często mogliśmy buszować za kulisami.
W tamtych czasach teatr był raczej tradycyjny, na bogato
stroje i scenografia.
Pamiętam odwiedziny w teatralnej pracowni krawieckiej.
Sztuczne owoce i jedzenie na stoliku itp.

Teatr to umowa, w teatrze ludzie umawiają się na wzajemny
szacunek.
Stojąc na scenie aktorzy starają się dla ludzi siedzących
na widowni, szanują widza.
Ludzie siedzący na widowni starają się dla aktorów,
ubierają się inaczej (przynajmniej w większości), nie szeleszczą
papierkami od cukierków, wyłączają telefony (przynajmniej w większości).
W teatrze przez chwilę ludzie wysilają się dla siebie
i szanują się na wzajem.

Miałam dłuuuuuuuuugą przerwę w oglądaniu teatru na żywo.
Ostatnio tak się złożyło że prawie co tydzień bywam w teatrze.
To nie jest teatr jaki znałam, teraz jest oszczędniej w dekoracjach,
kostiumach (jest golizna), nie zawsze usprawiedliwiona,
dużo efektów dźwiękowych.
Może to dla młodego widza, trzeba go jakoś przyciągnąć.

Pomimo tego, że teatr się zmienił, dalej jest magia, jest odgłos
kroków po deskach sceny, jest zapach i czas oczekiwania
po dzwonku na rozpoczęcie spektaklu.
Na przerwie ludzie mówią ciszej, chodzą wolniej, czas spowalnia.
Ja tak bardzo lubię jak "czas spowalnia".

Obejrzałam jak dotąd sześć spektakli.


Oczywiście nie wszystkie mi się podobały w równym stopniu.
Ostatnie dwa, czyli "Czarownice z Salem" i "Wiśniowy Sad"
to odczucia od bandy do bandy.
"Czarownice z Salem" mogę polecić, zrobione na bogato,
zagrane z zacięciem.
No i temat sztuki.
Jeśli w jakimś miejscu na ziemi spotka się bezwzględna
władza polityczna, bezwzględna władza kościelna, interesowność,
namiętności i zawiść.... taka ludzka, taka zwykła i jeśli to wszystko zostanie
podlane wiarą "ciemnego ludu" to efekty tej potrawki są zazwyczaj
niezwykle krwawe w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Niezwykle aktualna sztuka z lat sześćdziesiątych XX wieku.
A dla miłośników efektów specjalnych, prawdziwie mokry
deszcz pada sobie na scenę....

Na "Wiśniowy Sad" szłam z nadzieją na "klasykę".
Jak przeżyłam te ponad półtorej godziny nie wiem.
Siedziałam w pierwszym rzędzie i miałam chwile, że chciałam
efektownie paść na podłogę i poczołgać się do wyjścia.
To teatr, którego nie lubię trochę Kantora, trochę Hanuszkiewicza.
Przekombinowane, worki na głowie, taniec z krzesłami,
przelatująca kilka razy przez całą szerokość sceny kula do kręgli.
Chyba z pięć razy leciała czarna kula raz biała.
Hmmm... o co reżyserowi chodziło z tymi kulami?
Przestraszyć czy zabić przypadkiem?
Po raz pierwszy miałam wrażenie, że aktorzy nie czują sztuki
i po raz pierwszy słyszałam widownię.

Dobra, na sześć spektakli jedna porażka to i tak dobrze.
To był taki dzień, 10 lutego, nie dość, że kolejna miesięcznica
to jeszcze, jak dotarłam do domu to Wspaniały kontemplował
bliskie spotkanie pani premier z drzewem.
Pani premier życzę szybkiego powrotu do zdrowia.

Teraz mam przerwę w teatralnych uniesieniach do 17 marca.

I tak na deser fragmencik:



PS
Ja nie jestem taka całkiem normalna bo im jestem starsza tym bardziej lubię
Szekspira i może być nawet w wersji oryginalnej (języka angielskiego nie znam),
byleby nie był w wersji "nowoczesnej inaczej".

piątek, 3 lutego 2017

Dół jak Himalaje....

Dopadł mnie dół jak Himalaje, nie odpuszcza, powoduje
zniechęcenie i zjazd nastroju niebezpiecznie w dół.
Nie pomaga resetowanie mózgu, zakup kubka,
przysłowiowe dwa piwa przed snem - nosz nic nie pomaga....

W zasadzie mogłabym spać na okrągło, płakać bez przerwy,
smutek i żal kompletne rozmamłanie.
Zrobiłam test na depresję i wyszło mi, że mam ciężką depresję.
Czas się kłaść i umierać.
Nie pomaga wyjście do teatru, a tego mam ostatnio pod dostatkiem,
dzisiaj też idę.
Teatr lubię pasjami, i ten do oglądania i ten do słuchania.
Od pewnego czasu mam idealny układ z koleżanką, która zadaje sobie trud
zdobycia biletów.
Wbrew pozorom nie jest łatwo kupić bilety, widownia jest pełna
i zostają tylko miejscówki, a to może się skończyć siedzeniem
lub staniem na schodach.

Pomimo doła zwlekam się z łóżka, ubieram i idę.
W zeszły piątek byłam na sztuce  "Kto się boi Virginii Woolf".
Bardzo dobrze zagrana i wciągająca tylko, że jest dołująca w treści.
Okładka programu ostrzega, wesoło nie będzie:


Zawiedziony swoim życiem wykładowca historii walczy ze swoją
żoną i wciąga w to młode małżeństwo zaczynające dopiero swój
małżeński życiowy rajd i karierę zawodową.
Bez "dojścia nie ma wejścia" w świat kariery zawodowej, a dojście
do tego przez odpowiedni ożenek nie gwarantuje zadowolenia
tak z kariery jak i z małżeństwa.
Podsumowując jakby bohaterzy sztuki się nie starali to i tak
"tyłek z tyłu".
Bardzo podobała mi się scenografia, stosy książek tworzą ściany
pokoju, siedziałam w pierwszym rzędzie więc mogłam odczytywać
tytuły książek i jeszcze Mirosław Baka spojrzał mi w oczy i lód z kubełka
rzuconego przez aktora upadł mi na kolana.
Żywa sztuka.

Ferie się skończyły, nie zdążyłam nacieszyć się wnukami
bo OCZYWIŚCIE wnuki dopadł "wielki gil" i w zasadzie
całe wolne przechorowały z mamą w domu, a ja nie mogę
wtedy odwiedzić bo prababcie mogą się zarazić od dzieci.

Małą ulgę w "cierpieniu starego Wertera" przyniósł Wspaniały,
bo kto jak nie ON.
Zaproponował ekstremalną jazdę na rowerze.
Propozycja padła w sobotę, ale przyznam się, że zrejterowałam.
Bo zimno, ślisko i do ogólnego rozbicia brakuje mi tylko
gila w nosie i bólu zatok.
Przeleżałam całą sobotę, przetrawiłam i w niedzielę powiedziałam,
albo polegnę w tym łóżku, albo jadę.
Uszyłam czapki kominiarki z otworami na oczy, nos i usta.
Ubraliśmy się na cebulę, trzy pary spodni, dwie pary rękawiczek,
zanim wyszłam z domu już byłam ugotowana, ale jak wsiadłam
na rower i popędziłam to na ten czas "Himalaje doła" zniknęły.
Postanowiliśmy pojechać ambitnie nad morze na zupę rybną.

Pierwszy zaliczył glebę Wspaniały, odpadł zderzak, dobra nic mu
się nie stało, zderzak do plecaka i popędziliśmy Doliną Radości
w dół do Oliwy, potem koło Parku Oliwskiego prosto nad morze.
Było cudownie, świeciło słońce, piasek na plaży był ubity
więc można było jechać po plaży nad samym morzem.

                                           Zupa rybna najlepsza w restauracji "Przystań"


                                                   
                                                       z widokiem na morze



Powrót, oczywiście ulicą "Sopocką" przez las i tu glebę zaliczyłam ja.
Malowniczo, zaorałam śnieg na szczęście nie na głowę tylko na łokieć, siniak już żółknie.


Wróciliśmy szczęśliwi i zmachani.
Wspaniały stwierdził, że jak już zupełnie oszalejemy to na przyszłą
zimę kupi opony zimowe z kolcami, jestem za.
Za długa jest przerwa rowerowa, zimowa.
Jak już byłam w Sopocie to musiałam wstąpić do "Tigera" przy Monte Casino,
kupiłam fajne elementy do zrobienia znaczków/zapinek.
Już zrobione, to NIE SĄ BROSZKI proszę państwa, to są zapinki tematyczne.

Impresjonistyczny kot, zegar i słoń na szczęście.
O ile kot i słoń to zapinki optymistyczne to zegar, dopiero po zrobieniu skojarzył mi
się z amerykańskim zegarem zagłady.
Jestem maniaczką zegarków pod każda postacią więc będę nosić.


Na czas rowerowej wycieczki depresja  poszła się bujać, ale wiadomość,
że wczoraj świstak zobaczył swój cień i czeka nas jeszcze sześć tygodni zimy
znów mnie przytłoczyła i "Himalaje doła" znów majaczą na horyzoncie.

I tak w ramach tęsknoty za wnukami i żeby zająć ręce powstało
"trochę" nowych wycinanek.

Dwa zamki pełne rycerzy



                                                                Statek piracki "Duch".


                                                          A na oknie ptaszki ciepło ubrane.


                                 Mądra sowa patrzy na mnie  z okna, chociaż gdzieś czytałam,
                                           że sowa nie taka mądra jak o niej mówią.



                                              A w kuchni zagląda przez okno bałwan.


Kurz leży po kątach i rośnie, prania przybywa, prababcie się nudzą,
a ja pielęgnuję doła czekam na wiosnę i ....
Dzisiaj znów idę do teatru na "Czarownice z Salem".
Znając treść sztuki złudzeń nie mam, ogólnie rzecz jest
o polowaniu na czarownice więc temat nie jest wesoły.
Najważniejsze, że wyjdę z domu, będę musiała jakoś się
ubrać, jakoś dojechać, jakoś wrócić i .....wiem, wiem  inni mają gorzej,
ale kto nie miał nigdy doła wielkości Himalajów, niech pierwszy rzuci kamieniem....