czwartek, 28 kwietnia 2022

Ego, egoizm, narcyzm...

 "Jesteś cudem do odkrycia, a nie problemem do rozwiązania. To podejście w Twoim życiu wszystko zmienia."


Pisałam już o tym, że "słowa mają moc" przynajmniej w moim życiu. Ja gadatliwa jestem, chcę wypowiedzieć co mi w duszy gra, chcę żeby słuchający poczuł to co ja i zrozumiał to tak jak ja to rozumiem.

Rzadko mi wychodzi, Wspaniały mówi mi często, że się emocjonuję. Dużo w tym prawdy, łatwo ulegam emocjom, chociaż wraz z wiekiem jakby trochę mniej.

Jednym słowem, jak usłyszałam to zdanie "Jesteś cudem do odkrycia, a nie problemem do naprawienia". 

Zatchnęło mnie, to jest tak uniwersalne i prawdziwe, że gdyby tylko ludzie umieli przyjąć to do wiadomości o ile mniej by było depresji, nie udanych żyć, zawiści, zazdrości...

"Jesteś cudem do odkrycia" - ciągle powtarzam moim chłopakom, żeby kochali siebie. Nie to nie jest egoizm, egocentryzm, narcyzm i co tam jeszcze ludzie nie wymyślą. Od dziecka nam wciskają, że nie wolno być egoistą i myśleć tylko o sobie. Tylko, że jak ty masz lubić/kochać innych jeśli nie kochasz siebie samego i z tego powodu ciągle porównujesz się do innych, którzy w Twoich oczach wydają Ci się piękniejsi, bogatsi, szczęśliwsi itd. Od tego do zawiści/zazdrości jeden krok.

Jeśli uznasz, że jesteś "Cudem do odkrycia, a nie problemem do naprawienia" to w końcu zaczniesz żyć swoim własnym życiem na własną miarę, a nie dążyć do naśladowania życia innych.

Ps.

Kochanie siebie nie oznacza tego, że nie zauważasz innych i nie pomagasz. Jedno nie przeszkadza drugiemu. Jeśli kochasz siebie to pomożesz innemu w ramach swoich możliwości, ale też będziesz potrafił postawić veto, kiedy poczujesz, że jesteś wykorzystywany.

środa, 20 kwietnia 2022

Logika etapu...zakotłowało się

 Mój brat, kiedy rozmawiamy o naszej mamie i o problemach związanych z opieką nad nią mówi  "wiesz to jest logika etapu".

Tak więc jeśli chodzi o mamę Wspaniałego zgodnie z logiką  etapu, prababcia domowa jest od miesiąca w domu opieki "Słoneczko".

To były dwa miesiące "kotłowaniny" i szarganego sumienia. 

Od Grudnia prababcia domowa podupadała fizycznie.

O szczegółach nie będę pisać, ale była jazda bez trzymanki i w dzień i w nocy.

W końcu w lutym było na tyle poważnie, że szykowaliśmy się na najgorsze.

W połowie lutego, kiedy przestała jeść i ledwie oddychała stwierdziliśmy, że przypisany antybiotyk nie działa i wezwaliśmy karetkę.

Przyjechali, pomierzyli parametry, pan doktor stwierdził, że być może odchodzi i, że to taka "logika etapu", pani ratowniczka stwierdziła, że jak nie je to można założyć sondę i w takiej sytuacji ludzie sobie jakoś radzą... No i pojechali.

To był czwartek, wytrzymaliśmy, a raczej prababcia wytrzymała do soboty.

W sobotę zaczęła się dusić i majaczyć nosz jak ja się wkurzyłam - zadzwoniłam po karetkę.

Przyjechali już bez lekarza sami ratownicy i znowu ta sama gadka "logika etapu", to wiek i "pierdolodendo"

Popłakałam się, powiedziałam, że ja wszystko rozumiem, że wiek i "pierdolodendo", ale jest XXI wiek i nie rozumiem, dlaczego nawet umierający człowiek musi tak cierpieć.

Starszy pan ratownik chyba się wzruszył i zapytał dokąd zabierali prababcię najczęściej, powiedziałam, że do szpitala na Zaspę, pan ratownik - acha "zawieziemy tam gdzie będzie dobrze" i zawieźli do Gdańskiej Akademii.

Wieczorem zadzwonili z oddziału, że jest w stanie krytycznym, poza szpitalne zapalenie płuc, nie działają nerki, niewydolna oddechowo.

Wspaniały stwierdził, że to podróż w jedną stronę, a ja stwierdziłam, żeby się on i lekarze nie zdziwili. (prababcia przeżyła masywny wylew, szycie serca po zawale, żyje z cukrzycą, niewydolnymi nerkami, nie widzi na jedno oko, jest prawie głucha itd, i żyje).

No i wszyscy się zdziwili, prababcia była sześć tygodni w szpitalu z czego tydzień podłączona do respiratora, karmiona przez sondę i... przeżyła.

Przez sześć tygodni lekarze podczas każdej wizyty kazali nam się z nią żegnać bo odchodzi.

Dobra, tak więc babcia odchodzi w szpitalu, a w domu Wspaniały raczył był dostać 40 stopni gorączki co w połączeniu z zaburzeniami jelitowo żołądkowymi dało efekty domyślcie się sami - duuuuuużo prania.

Kiedy w nocy gorączka doszła do 41 stopni pani z pogotowia kazała dać dwa panadole i pyralginę, gorączka przeszła, przyszły poty i dreszcze.

Acha test na Covid ujemny.

Lekarz pierwszego kontaktu przypisał antybiotyk.

Minął jeden tydzień Wspaniały "kona" w domu, prababcia "kona w szpitalu" ja szaleje między nimi.

Po tygodniu dzwonię do lekarza pierwszego kontaktu, Judin się nazywa tak dr - prawie Judym do tego zza wschodniej granicy:

Ja - doktorze,  Wspaniały "kona" pomocy.

Dr Judin - Dobra dajemy inny antybiotyk, walimy po całości, jeśli nie zareaguje wypisuje skierowanie do szpitala.

Lecę do apteki, wykupuję antybiotyk plus przyrząd do mierzenia saturacji.

Wspaniały ma saturację 95.

W między czasie wsiadam na rower i jadę do Akademii, odwiedzić "konającą" prababcie. 

Lekarz w Akademii melduje mi, że jutro wypis bo Pani "ożyła", wyjęli sondę i Pani połyka pokarm sama, będzie potrzebowała tlenu, nerki w zasadzie nie działają, ale na razie siusia no i raczej nie będzie chodzić.

A pan ordynator się nie zgadza na ani jeden dzień dłużej w szpitalu.

Ja tak stoję słucham i widzę, jak jutro mam w nie przystosowanym pokoju leżącą prababcię, którą trzeba kilka razy dziennie przewinąć, nakarmić, oklepać, pocieszyć, rehabilitować, podłączać do tlenu.

A w drugim pokoju niedoleczonego Wspaniałego co to wiecie "mężczyzna chory".

I tak stoję w szpitalu na korytarzu i zastanawiam się czy się powiesić, czy otruć.

Zawsze twierdziłam, że stać mnie na bohaterstwo, ale nie na bohaterszczyznę i, że jeżeli  któraś prababcia się położy na stałe to ja nie dam rady z czysto fizycznych względów się opiekować.

Olśnienie i szybka decyzja, tak szybka, żeby nie uruchomiło się sumienie.

Szybki telefon do przyjaciółki, której mama jest już dziesięć lat w domu opieki, dom sprawdzony.

Szybki telefon do domu opieki, jest miejsce tylko muszę załatwić koncentrator tlenu.

Lekarz potwierdza, że zna ten dom i, że tak trzeba bo nie damy rady (obyśmy tylko dali finansowo, bo dom jest oczywiście prywatny). Prababcia kwalifikuje się na doleczenie do ZOL - u, ale na miejsce czeka się rok !

 Reasumując.

Prababcia domowa od ponad miesiąca jest w domu opieki, Wspaniały po prawie miesiącu doszedł do siebie.

A jeszcze ja po całej akcji zaniemogłam na całe trzy dni, nie wiem co to było, nie mogłam ruszyć ani ręką, ani nogą, przespałam w zasadzie trzy dni i "zmartwychwstałam.

A teraz jest tak.

My odreagowujemy syndrom opuszczonego gniazda.

Wspaniały pomału godzi się z "logiką etapu", przemijaniem, rozstaniem itp.

Ja - moje zardzewiałe sumienie odzywa się od czasu do czasu tym bardziej, że w blokach startowych czeka moja mama, której demencja galopuje "strach się bać", ale już zapowiadam, że prawdopodobnie nie dam rady zająć się nią w  domu. Mam swoje lata i swoje boleści, nie wiem co zrobię, ale zrobię.

A teraz niech ten kto nie wie co to jest opiekowanie się starymi i młodymi i najmłodszymi i w ogóle opiekowanie się pierwszy rzuci we mnie kamieniem bo oddałam mamę/teściową do domu opieki.

Kiedyś może napiszę, a może nie jak z mojej perspektywy najpierw siedemnastoletniej dziewczyny bo tyle miałam lat, kiedy po raz pierwszy zaczęłam opiekować się swoją babcią z demencją i sześćdziesięcioletnio - kilkuletniej obecnie dziewczyny, która opiekuje się od zawsze...

Nigdy nie powiem, że ten kto nie daje rady się opiekować i szuka pomocy instytucjonalnej jest egoistą bez serca, ma się tylko tyle siły i wytrzymałości ile się ma i nic więcej.

I tak w naszym życiu nastąpiła chwila oddechu,

Byliśmy odwiedzić prababcię, zadbana, śmiejąca się, narzeka tylko na to, że nie może porozmawiać z paniami (po wylewie od trzydziestu lat mama nie mówi,nie pisze, nie czyta). Mama Wspaniałego była bardzo towarzyska więc pasuje jej to, że ma kontakt z ludźmi. Jedyny minus to odwiedziny raz w miesiącu.


A teraz powiem Wam, co mam.

W wieku -siąt i kilku lat mam po raz pierwszy w życiu swój własny pokój.

Nigdy nie miałam swojej przestrzeni. Najpierw mieszkałam w jednym pokoju z rodzicami, potem z bratem, a teraz w końcu mamy jeden wolny pokój w domu i on na razie jest tylko mój.

No może nie całkiem bo dzielę go z kotem, ale kot ma swoja przestrzeń w szafce więc w sumie jakby go nie było.


Mam swoje biurko,


regał na ulubione książki i kącik rehabilitacyjny.



Nie wiem jak długo się pociesze swoją własną przestrzenią, ale się cieszę.

                                      I tak przetrwaliśmy ze Wspaniałym kolejną burzę.


Ile burz jeszcze przed nami? Jeden Wszechwiedzący wie.

W  końcu mam chwilowo więcej czasu to może częściej będę pisać.

Lecę na Kurodomę bo na świecie się dzieje...