poniedziałek, 30 listopada 2015

Andrzejki magiczne....

"Człowiek to rzeczownik, a rzeczownikiem rządzą przypadki".
                                                                  Krystyna Siesicka.

Andrzejki to dla mnie data magiczna.
Nie dlatego, że to wieczór wróżb i magicznych zaklęć.
W ten dzień, w studenckich czasach ze znajomymi  postanowiliśmy
zrobić "seans spirytystyczny" cokolwiek to miało znaczyć.

                       

Spotkałyśmy się w domu koleżanki, która miała młodszego brata.
Jej brat właśnie w ten wieczór zmagał się z zadaniami z fizyki,
nie wychodziło mu i w końcu poległ.
My też bardziej humanistyczni, więc koleżanka zadzwoniła po kolegę
z sąsiedztwa, który fizykę miał w jednym palcu.
Kolega miał na imię "Wspaniały".
Pomógł w lekcjach bratu koleżanki, opowiedział
o latających spodkach i wtedy zaczęło się moje nowe życie......

                              

                                 Wspaniały zbudował dom, zasadził drzewo i ma trzech synów.

Udany seans spirytystyczny z ciągiem dalszym.....

sobota, 28 listopada 2015

Zabawa w ciepło zimno...

Przez całe życie bawię się w "ciepło - zimno.
Odkąd pamiętam zawsze miałam problem z "ciepłem".
W moim młodzieńczym domu nie było centralnego ogrzewania, były piece.
Moim pierwszym wspomnieniem jest duży fotel i poduszka z frędzlami
na której siedzę ja pięciolatka.
Fotel stoi przy piecu, a na parapecie w dużym pokoju wiszą lodowe sople.
W kuchni stała kuchnia opalana węglem na której gotowało się obiad, w kotłach
pranie, a w dochówce piekło się mięso i ciasto.
I to nie była wieś, to był dom w centrum Gdańska.
Tata lubił nowinki, więc postanowił zrobić ogrzewanie etażowe.
Zniknęły piece z pokoi, a w kuchni pojawiła się etażówka.
To taki piec w którym paliło się w kuchni i nagrzewało kaloryfery w pokojach.
Postęp i krok milowy w zabawie w "ciepło - zimno".
Tak, polegało to na tym, że zimą rozpalało się po powrocie rodziców z pracy
ok. godz. 16 zanim mieszkanie się nagrzało to piec w nocy wygasał i rano
było zimno.
Ubierałam się w totalnej zimnicy i biegłam do szkoły.
Jak podrosłam i mogłam przytargać wiadro węgla i koksu z piwnicy,
sama rozpalałam i trochę wcześniej w domu bywało ciepło.
Jak ja zazdrościłam koleżankom, że mieszkają w domach z centralnym ogrzewaniem.
Jak tylko zbliżała się jesień zaczynało się polowanie na koks i węgiel,
potem trzeba było zwalić to do piwnicy.
Czyszczenie komina to osobna bajka.
Pamiętam jak w dzień śniadania wielkanocnego tata postanowił wyczyścić
komin bo pan kominiarz zapił i zostawił swoje narzędzia.
Jak na święta można zostawić brudny komin?
Tata wszedł na dach i spuścił przez komin kulę do czyszczenia komina.
Zapomniał tylko zamknąć drzwiczki w piecu...
Mina mamy kiedy weszła do wysprzątanej świątecznie kuchni - nie do zapomnienia.
Nadszedł czas, kiedy wyszłam za mąż i przeprowadziłam się do wymarzonego
domu z centralnym ogrzewaniem.
Myślałam o jednym, koniec mojej zabawy w "ciepło-zimno".
Mieszkałam sobie, ktoś gdzieś dosypywał do pieca.
Tak po cichu zamarzyłam sobie, a może kominek?
Ja tak mam, że jak zamarzę o głupocie to dostaję i to tak do bólu.
Za tej podłej komuny rachunki za ogrzewanie były w ramach możliwości, uczciwie
pracującego człowieka, problem się zaczął za szalejącego kapitalizmu i narastał.
Jakieś pięć lat temu przyszedł rachunek za dwa tygodnie ogrzewania 1800 PLN.
Szala goryczy się przelała, okazało się, że w naszej dzielnicy ogrzewanie jest
najdroższe w całym trójmieście.
Szybka decyzja, odłączamy się robimy kominek.
Chciałaś? Masz.
Dostałam kominek, a wraz z nim cięcie, rąbanie, noszenie, układanie, przenoszenie
drzewa, wycieranie sadzy, pranie firanek po kolejnym zadymieniu.
Rano zimnica.
Wróciłam po trzydziestu latach do zabawy w "ciepło-zimno".
Wytrzymaliśmy trzy sezony, kominek wywędrował z domu.
Wspaniały wstawił piec do garażu i zaczął palić węglem.
Dzisiaj jak zobaczyłam go z przepychaczem do komina w ręku to stwierdziłam,
że historia zatoczyła koło i moja zabawa w "ciepło - zimno" niema końca.

                                        

                                Dobrze, że komin jest na zewnątrz i do Wielkanocy daleko...

piątek, 27 listopada 2015

Kwiaty we włosach...

Mój średni potomek potrafi sprowadzić mnie na ziemię,
zdyscyplinować i zmusić do refleksji.
Wychowywałam się w dużej rodzinie, mieszkaliśmy z mamą taty.
Moja mama i tata urodzili się w Wilnie.
To ważne bo patrząc z perspektywy miało to na mnie duży wpływ.
Mówi się o słowiańskiej duszy, nieokreślonej tęsknocie, szerokim geście
i tragizowaniu.
Ja tak mam. Szczególnie jeśli chodzi o tragizowanie.
Rodzice pracowali, ja wychowywałam się w okolicach babć.
Obie babcie w wieku 50 lat zostały wdowami i ich życie w zasadzie
polegało na czekaniu końca.
W moich oczach cały czas były stare, nosiły chustki na głowie, długie
spódnice, biegały do kościoła i czekały na koniec.
Z babciami się nie rozmawiało z babciami się wspominało.
To było to pokolenie które w wieku 40 lat było już stare.
Obie dzielne w swoim życiu nad wyraz, ale nie nadawały się do
wychowywania wnuczki.
Tak sobie żyłam w cieniu śmierci, przemijania i odchodzenia całe swoje
młodzieńcze życie.
Potem wyszłam z domu, zaczęłam dorosłe życie i... moi rodzice zaczęli
mówić o pustce, przemijaniu i odchodzeniu.
Odchowałam dzieci do mojego domu trafiła mama Wspaniałego i moja
mama dochodząco.
I co?
I znowu żyję w atmosferze śmierci, przemijania i odchodzenia.
I co? I ja też, zaczęłam się poddawać.
Patrząc i słuchając zaczynam coraz częściej myśleć i mówić o przemijaniu,
odchodzeniu i o tym, że sobie w "łeb strzelę" jak będę taka jak moje podopieczne.
Jojczę opowiadam głupoty i wtedy mój średni potomek sprowadza mnie na ziemię.
Mówi, że on ma dość słuchania o odchodzeniu, przemijaniu i starości.
Jak zrozumiałam jest młody i chce mieć młodą matkę.
Ma rację, trochę mnie otrzeźwił i postawił do pionu, bo tak naprawdę jak spojrzę
obiektywnie to ja się staram nad wyraz.
Czytam, uczę się, zakładam dżinsy (co wg opinii mojej mamy nie przystoi w moim wieku).
Wsiadłam na rower, nie rezygnuję z długich włosów (nacisk mojej mamy na krótką
fryzurkę, bo w twoim wieku nie wypada...), zachwycam się światem, jestem zakochana i
jeszcze ciągle noszę "kwiaty we włosach".
Chcę i będę pierwszym pokoleniem w mojej rodzinie, które nie będzie mówić:
"No wiesz, ale w twoim wieku to nie wypada" i jeszcze jak ciągle powtarzał mój tata
"Czas pakować walizki".
Dzięki średni i proszę o jeszcze.
                                      

czwartek, 26 listopada 2015

Szlachetne zdrowie nikt się nie dowie... cz.1

Trochę żyję na tym łez padole i jak każdy zmagam się ze skutkami
zdrowotnymi i estetycznymi życia.
Po latach zmagań i obserwacji czas na jakieś podsumowania.
Co jakiś czas napiszę coś w kwestii zdrowia i urody, wymądrzać się
nie będę bo jestem tylko trochę mądrzejsza niż byłam na początku świadomego
życia.
Odkąd pamiętam, miałam kłopoty z krwią. Chorowałam na anemię.
Od zawsze miałam za mało czerwonych krwinek i żelaza.
W latach sześćdziesiątych XX wieku krew do badań pobierali z palca
na szkiełko, a kłuli nie igłą tylko stalowym czymś podobnym do stalówki
z wiecznego pióra.
Nienawidziłam i bałam się.
Po każdym badaniu wychodziła anemia.
Łykałam żelazo "ascofer", brzuch bolał, protestował.
Kolejny pan profesor poradził tacie, żeby okradł bank i wysłał mnie na leczenie
do słynnej wtedy "Rabki".
Byłam przeraźliwie chuda i blada.
Ponieważ tata banku nie okradł, inny mądry lekarz poradził tuczenie dziecka
kaszą manną.
Codziennie rano babcia gotowała mi kaszę manną na gęsto i dziecko jadło.
Owszem przytyło z tuszą zmaga się do dziś, ale anemia jak była tak była.
W wieku młodzieńczym moje śniadania i kolacje to były kanapki i mleko.
Na moje szczęście nie jadło się u nas w domu ciast i ciasteczek.
Urodziłam trójkę dzieci na zastrzykach z żelaza.
Kłopoty trwały, doszła do tego lekka niedoczynność tarczycy.
Dopiero wtedy zaczęły się pokazywać różne teorie i książki dotyczące odżywiania.
Internetu jeszcze nie było.
Odżywianie zgodne z grupą krwi, Mąka czy męka?, Mleko ukryta trucizna.
Mleko uwielbiałam, niczym nie mogłam się napić, mleko prosto od krowy, zimne
z lodówki, ale jak poczytałam fakty do mnie przemówiły.
Jesteśmy jedynymi ssakami, które przedłużają swoje dzieciństwo pijąc mleko,
kotom mleko szkodzi, nie dajemy, ale sami dla "zdrowia" pijemy, promujemy i zalecamy .
Odstawiłam - Wspaniały nie lubi , młody nie może bo po mleku choruje.
Poczułam się jakby lepiej.
Kiedy zaczęły się kłopoty z tarczycą u mnie, a zaraz potem u najmłodszego potomka
zaczęłam drążyć temat.
Cała nasza rodzina co do jednego, ma grupę krwi Rh+0, krew łowców, więc raczej
mięso, a nie zboża (gluten).
Najstarszy potomek w dzieciństwie miał podejrzenie celiakii.
Badania choroby nie wykazały.
Pytałam lekarzy o gluten, jeśli badania nic nie wykazują nie ma sprawy.
Lekarze mnie ignorowali ja czytałam i eksperymentowałam.
Kiedy było ze mną już naprawdę niedobrze bo z powodu anemii pojawiły się lęki,
depresja, ciągłe osłabienie do tego tarczyca - trafiłam do naturopatki.
Rozmawiała ze mną trzy godziny i po raz pierwszy usłyszałam - odstawić gluten.
Niekoniecznie trzeba być chorym na celiakię, istnieje cos takiego jak
nadwrażliwość na gluten.
Gluten w mące to klej który powoduje, że ciasto się nie rozpada i ładnie rośnie.
Jak sprzątacie po wyrobieniu ciasta to to co zostaje na zmywaku klei się i ślimaczy
to właśnie gluten.
Gluten zlepia kosmki w jelicie i powoduje ich zanik, i przez to nie wchłaniają się
witaminy i mikroelementy, co powoduje min. choroby tarczycy, cukrzycę, anemię
i inne choroby spowodowane złym wchłanianiem substancji odżywczych.
Na początku przeszliśmy z najmłodszym na miesiąc na ortodoksyjna dietę b/glutenową
i zrobiliśmy wyniki na tarczycę - w normie.
Kiedy pokazałam wyniki lekarce nie mogła uwierzyć, ale ponieważ sama interesowała
się i wspomagała medycyną naturalną przyjęła do wiadomości i powiedziała, że
będzie czytać na temat.
Nie szaleję z dietą, ale zrezygnowałam z mąki wprost, panieruję w mące kukurydzianej,
zagęszczam sosy selerem,  mąką kukurydzianą.
Zupy jarzynową, ogórkową zagęszczam selerem i kaszą jaglaną.
Kupuję chleb bezglutenowy, albo od czasu do czasu żytni.
Piekę na mące bezglutenowej lub zwykłej z dodatkiem mąki kukurydzianej,
gryczanej, żytniej.
Nauczyliśmy się z najmłodszym rozpoznawać oznaki, że przesadziliśmy z glutenem
i raz na jakiś czas robimy dietę restrykcyjną, a cała reszta oprócz prababci
(nie reformowalna w kwestii chleba) razem z nami.
Prababcia jest typowym przykładem osoby chorej z winy jedzenia.
Całe życie uwielbiała jeść ciasta i chleb. Choruje na cukrzycę, tarczycę, nie wchłania
witaminy B12. Z powodu cukrzycy jest po wylewie i zawale.
Reasumując, nie jestem ortodoksem glutenowym ani mlecznym, ale ograniczam
gdzie się da.
Nie namawiam nikogo do rezygnacji z leczenia konwencjonalnego,
ale namawiam, do wsłuchiwania się w swoje ciało, i czytanie ze zrozumieniem.
Pewnie nieraz spotkam się z poglądem, że bzdury opowiadam i niema czegoś
takiego jak nadwrażliwość na gluten, ale mi to ograniczenie służy.

środa, 25 listopada 2015

Walka jest wpisana w życie....

Pisałam już, że trochę zwierząt przewinęło się przez mój dom.
Miałam psa, chomiki, szczurki, ptaszki, króliczka, świnkę morską,
rybki no i koty w sporych ilościach.
Obecnie jestem sierotą po kotach i dobrze mi z tym i strasznie źle.
Nasza kocia epopeja zaczęła się na samym początku małżeństwa,
kiedy Wspaniały przyniósł z piwnicy dwa prawie ślepe kociaki.
Przeżył jeden nazywała się Kicia, była kotem nie wychowalnym
i nie wyuczalnym.
Kuweta nie - włochaty dywanik i owszem, miau.
Kicia opuściła nas po przeprowadzce, ale w pamięci została.
W nowym domu musiał być pies, więc był - nazywał się Cemos
i był psem, którym kierował instynkt rozmnażania.
Potrafił przebić się przez uchylone drzwi, wyczaić moment
nieuwagi domowników i heja.
Wracał po trzech dniach złachany padał, przez trzy dni - spał, jadł i proces
ucieczka - regeneracja zaczynał się od nowa.
Do dzisiaj jak patrzę na łańcuch przy drzwiach, który służył do uchylania
drzwi na szerokość przez którą pies nie mógł się przecisnąć, przypomina
mi się nasze "Nemezis".
Pewnego dnia przyniosłam do domu małą kotkę, ponieważ pies Cemos
nienawidził kotów, nikt go nie uczył mowy nienawiści, a on na widok
kota dostawał psiej gorączki, postanowiliśmy powoli przyzwyczajać
zwierzaki do siebie.
Zamykaliśmy Cemosa w przedpokoju, kot zostawał na pokojach.
Pewnego dnia wstaje rano i nie mogę znaleźć kota, otwieram przedpokój
a tam Klara i Cemos razem zgodnie śpią obok siebie.

                                     
                                                            Można? można.
Kot i pies to za mało więc w domu pojawiła się świnka morska.
Niby gryzoń, ale mądry był ten mój Bobik.
Myślę sobie kot i prawie szczur nie mogą żyć w zgodzie......
Klara bardzo lubiła spać w zacisznym akwarium razem z Bobikiem.

                               
                                                            Można? można.
Przełamać uprzedzenia i atawizmy.
Chcę wierzyć, że człowiek to potrafi i po burzy, która teraz się przewala
przez świat przyjdzie chwila opamiętania.
A może to złudna wiara bo zawsze znajdzie się pies co pogoni
kota i kot co zapoluje na szczura.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Nie widzę nie słyszę....

Może to nudne i takie oczywiste.
Wszyscy narzekają, a ja nie mogę?
U siebie mogę wszystko.

Dziękuję przedsiębiorcom za zabicie ducha
Świąt Bożego Narodzenia.
Mój tata uwielbiał Boże Narodzenie.
Opowiadał jak w Wilnie Rosjanie ukradli
im z piwnicy ozdoby choinkowe.
Dziadkowie nic nie mogli zrobić chociaż złodzieje
śmieli się z nich, że nie będą mieli jak ubrać choinki.
Opowiadał, że pozawijali orzechy w sreberka,
powiesili cukierki i pierniki na drzewku.
Kiedy ci co ich okradli przyszli do nich nie
mogli się nadziwić, że pomimo wszystko choinka lśniła.
Mama wspominała jak jej ojciec za okupacji niemieckiej
chodził do lasu po choinkę, chociaż groziło to śmiercią.
Choinka u nas w domu musiała być do sufitu, pod nią
szopka, każda bombka to była jakaś historia.
Prezenty były skromne, ale każdy coś dostał.
Na stole był zawsze talerz dla nieobecnych.
Choinka była ubierana w dzień wigilii.
Po wigilii zaglądali do nas krewni, chociaż na chwilę.
Następnego dnia po wigilii jechaliśmy do lasu
ubrać choinkę dla zwierząt, słonina, marchewka, jabłka.
Fajnie to wyglądało i mam nadzieje, że smakowało
braciom mniejszym.
Lubiłam moment kiedy na mieście pojawiały się dekoracje
świąteczne, chociaż za komuny było to parę bombek
w oknie sklepowym, na rynku pojawiał się włos anielski
i długie cukierki w kolorowych papierkach.
Lubiłam na spacerze oglądać okna w których pojawiały
się kolorowe światełka.
Lubiłam i lubię, ale nie na początku listopada.
W TV reklamy świąteczne, w sklepach atakują mnie
mikołaje i sztuczne choinki.
Banki proponują święta na kredyt.
Ja chcę jeszcze raz poczuć smak oczekiwania.
Nie chcę, żeby mi skracano rok o dwa miesiące.
Wołam na puszczy, komercja i chęć zysku zabiły ducha świąt.
Zostało mi tylko udawanie, że nie widzę i nie słyszę, że nic się
nie dzieje i do świąt zostało jeszcze trochę czasu.

             

niedziela, 22 listopada 2015

Wirtualne, czy materialne?

Tytuł "Rak zabrał mi żonę, a złodziej wspomnienia".
Przeczytałam, że w dzień pogrzebu żony ktoś włamał się do mieszkania
i ukradł laptopa na którym były wspólne zdjęcia.
Zabrał też dysk zapasowy na którym była kopia zdjęć.
Mąż apeluje do złodzieja, żeby ten zwrócił mu zdjęcia.
Chce złodziejowi zapłacić za oddanie komputera.
Kurcze jaka to musi być trauma, odejście ukochanej osoby.
Odejście bliskiej osoby i jeszcze do tego, ktoś zabiera pamiątki
po niej.
Ta historia mi przypomniała podobną sytuację ludzi których
znałam.
Bardzo podobną, żona zmarła na raka, po pogrzebie było włamanie
i złodziej wyniósł całą srebrną biżuterię, pamiątkę po najbliższej
osobie.
Poczucie krzywdy i nagłe odejście świata który był.
Czasami się zastanawiam co bym zabrała gdyby...
A mało brakowało, że musiałabym podejmować taką decyzję..
Co bym zabrała z domu gdybym musiała go nagle opuścić,
dokumenty, złoto, sokowirówkę, ulubioną poduszkę.....?
Zabrałabym oprócz ludzi i zwierząt zdjęcia.
Mój średni potomek powiedział kiedyś "mamo jakie wy macie
fajne zdjęcia z młodości".
Fakt kiedy robienie zdjęć wymagało zastanowienia bo szkoda kliszy,
kiedy w zaciemnionej łazience wywoływało się odbitki i z ciekawością
obserwowało co się pojawi na zdjęciu, robienie zdjęć miało inny smak.
Teraz zdjęcia robimy hurtowo, efekt widzimy natychmiast, wrzucamy
na dysk i sobie tam są.
Ja tak nie mogę co jakiś czas wywołuję wybrane zdjęcia i wrzucam do
albumów. Na co dzień nie oglądam, ale lubię momenty kiedy siedzimy
przy stole i razem od czasu do czasu oglądamy albumy.
Życzliwie i z uśmiechem powspominamy ludzi i zdarzenia które już były.

                                W mojej kuchni wisi rama z wybranymi zdjeciami.
                       
                                  
                                            W sypialni też wisi rama ze zdjęciami.
                               



Co prawda trochę smutno, jak widzę na rynkowych "wygrzebkach"
poniewierające się albumy i pojedyncze zdjęcia kogoś uśmiechniętego
kogo być może już nie ma.
Jak odeszła moja babcia, mama taty (a mieszkała z nami), jej córki zabrały
wszystkie "dobra", mi oddały stary skórzany album z rodzinnymi zdjęciami.
Kiedy teraz spotkałam się z kuzynkami ich córkami (ciocie już nie żyją)
były zdziwione, że mam ten album i chciały zobaczyć zdjęcia.
Pamiętam też, wyprawę do Wilna i odnalezienie nie znanych mi ludzi,
którzy byli moją rodziną i oszołomienie kiedy wyciągnęli album ze zdjęciami
na których byłam malutka ja, ślub moich rodziców, zdjęcia z młodości
moich dziadków.
To było takie irracjonalne i nierzeczywiste.
Ta pisanina przypomniała mi, że muszę się zebrać i wywołać trochę
zdjęć, bo oglądać wolę zdjęcia materialne.

sobota, 21 listopada 2015

Natura do poprawki cz.2

Operacja. Chłopak przygotowany tylko operacja nie wiadomo gdzie i kiedy.
W Gdańsku przy Akademii Medycznej wybudowali piękny nowoczesny
gmach w którym jest oddział chirurgii twarzo - czaszki, tylko nie ma kto
operować. Do niedawna było dwóch lekarzy, ale na ten moment odeszli
i jeden z nich operuje na pół etatu w Szpitalu miejskim w Gdyni.
Terminy dalekie tym bardziej, że wszedł pakiet onkologiczny i ci pacjenci
mają pierwszeństwo.
Możemy czekać, czekać, czekać.
Pani doktor proponuje Olsztyn.
Dodała jeszcze, że gdyby ona miała operować swoje dziecko to byłby to Olsztyn
i Doktor Krzysztof Dowgierd.
Dobra, dzwonię na konsultacje czekamy trzy miesiące, jedziemy.
Budynek szpitala dziecięcego w Olsztynie przypomina lata siedemdziesiąte
Korytarz jeszcze gorzej, przed drzwiami tłum zmęczonych rodziców i dzieci
tak skrzywdzone przez los, że pomyślałam co my tu robimy.
Okazuje się, że lekarz złote ręce, stworzył wokół siebie zespół młodych lekarzy
którym się chce, szkolą się za granicą, robią cuda, rodzice chwalą.
Pierwszy kontakt z lekarzem - sympatyczny, dość młody, otoczony młodymi lekarzami.
Powiedział "wada duża, ja cię zoperuję".
Wyznaczył pierwszy termin za 4 tygodnie z zastrzeżeniem, że jeśli trafi się "Rakowiec"
termin się zmieni.
Termin zmieniał się 3 razy. Nerwówa siedzenie na walizkach.
W sumie na operację czekaliśmy pół roku.
Operacja polega na całkowitym odcięciu szczęki górnej, wysunięciu jej do przodu.
Wycięciu ze szczęki dolnej fragmentów kości, skróceniu jej i skręceniu wszystkiego
przy pomocy blaszek i śrub, które zostają na stałe jeśli nie powodują dyskomfortu.
Cały zabieg jest wykonywany wewnątrz jamy ustnej. Na zewnątrz są tylko dwa
niewielkie cięcia na policzkach.
Po operacji zęby są na stałe zadrutowane i przez sześć tygodni jedzenie zmiksowane
przez słomkę lub podawane strzykawką.
Zejście opuchlizny ok. pół roku, całkowita rekonwalescencja ok. roku.
Ponieważ młody jest pełnoletni operacja będzie w Szpitalu miejskim dla dorosłych.
Wreszcie mamy termin, hotel dla mnie zamówiony, słomki, strzykawki zapakowane,
strach, przerażenie co my robimy?
Stawiliśmy się w poniedziałek na oddziale i pierwsze zaskoczenie.
Oddział wyremontowany, pokoje z łazienkami, czysto, pielęgniarki O.K.
Przychodzi anestezjolog, dwóch lekarzy prowadzi wywiad. Robią badania krwi.
We wtorek operacja, wzięli młodego o 8 rano powiedzieli, żeby przyjść o ok 12.

              

Siedziałam pod szpitalem i modliłam się do Wszechwiedzącego, żeby się tylko
obudził i widział to potem sobie poradzimy i będziemy się goić.
W pół do pierwszej stoję na korytarzu wiozą młodego, wybudzony, ale pół
przytomny.
I tu kolejne zaskoczenie pielęgniarki profesjonalne, młody przełożony na łóżko,
obłożony lodem, ciśnienie mierzone co piętnaście minut, dostaje morfinę,
pojawia się jakaś wysypka, lekarze biegają co chwilę oglądają, ja mogę tylko
siedzieć w nogach i trzymać dzieciaka za stopę.
Po dwóch - trzech godzinach młody otwiera oczy i co?
Pierwsze słowa to zrób mi zdjęcie.
Robię mu zdjęcie z profilu zmiana jest nie prawdopodobna, cała obawa
czy zaakceptuje swój nowy wygląd mija.
Na razie nie spuchł, działamy, zmieniam lód, pilnuje, żeby leżał wysoko.
Doktor Dowgierd przychodzi wieczorem pyta jak się czuje młody.
Zostawiam młodego siedzącego, przytomnego wracam do hotelu,
oczywiście nie śpię.
Rano o 7 jestem z powrotem, zaglądam do pokoju, a młody na nogach
w łazience myje zęby, nosz myślałam, że padnę.
Zadrutowali mu zęby, próbujemy jeść, dostaje zmiksowane jedzenie co dwie
godziny. Po operacji chudnie się nawet 15 kg.
Chodzi o to, żeby jeść i pić bo kość musi się zrastać.
Dalej okładamy lodem, pilnowaliśmy tego, może dlatego nie puchł tak bardzo.
Ja kursuje między szpitalem, a Biedronką kupuje różne przeciery dla niemowlaków.
W czwartek dowiadujemy się, że wypisują młodego - szok.
Myślałam, że będziemy ze dwa tygodnie w szpitalu.
Wspaniały dostaje zadanie, żeby narobić lodu na drogę i przyjeżdża po nas.
Za pięć dni mamy się zgłosić na zdjęcie szwów.
Wracamy powoli, żeby nie trzęsło. Jesteśmy w domu.
Pierwsza noc i jak okazało się jedyna ciężka, młody cierpi, ale nie bierze
leków przeciwbólowych. Dostaje antybiotyk w płynie.
Cały czas przykłada lód.
Ja szaleję z jedzeniem. Co dwa dni gotuje porządny rosół na kurze i wołowinie,
albo wywar z kurzych łapek.
Młody lubi jajecznicę, smażymy i miksujemy z rosołem, zupki dziecięce dolewamy
rosół miksujemy, obiad ziemniaki kotlet miksujemy z rosołem itd.
Wszystko trzeba jeszcze przecierać przez sitko, żeby przepchnąć przez zaciśnięte
zęby. Soki, jogurty, nutridrinki.
Młody trochę wkurzony bo gonię jeść co dwie godziny, ale schudł tylko 5 kg.
Sześć tygodni męki, przetrwaliśmy.
Kość się zrosła szczęka nieruchoma, a zdarza się że trzeba robić powtórkę
bo kość nie narasta i szczęka się rusza, dlatego jedzenie jest bardzo ważne.
Nie można oprzeć się tylko na jedzeniu dla dzieci jak nazwa mówi to jedzenie
przeznaczone jest dla dzieci, a nie dla dorosłego.
Dziewczyny często chcą jakby przy okazji schudnąć, to błąd kość potrzebuje
paliwa, żeby się zregenerować. Lekarz zwracał na to uwagę, młody miał przykaz
żeby przytyć przed operacją.
Pierwsze jedzenie po uwolnieniu szczęki McDonald's bo miękkie i przy drodze.
Młody poznaje co znaczy słowo "nirwana".
Powoli wraca czucie wewnątrz ust.
Młody dochodzi do siebie rewelacyjnie, jeszcze rehabilitacja odpłatna, ale krótka.
Reasumując.
Cały proces trwał dwa i pół roku.
Młody jest pół roku po operacji w grudniu będzie miał zdjęty aparat ortodontyczny.
Podszedł do całej sytuacji bardzo dojrzale, był dzielny wziął to na klatę i przetrwał.
Efekt operacji jest nieprawdopodobny.
Lepiej mówi, normalnie gryzie, wygląda super.
Zostało niepełne czucie przy prawym kąciku ust.
Po zdjęciu aparatu okaże się czy będzie potrzebny logopeda.
Czy warto było? Młody twierdzi, że tak, ja widzę, że tak.
Szczególne podziękowanie dla Pana Doktora Krzysztofa Dowgierda
z Olsztyna, całego zespołu operującego i opieki pooperacyjnej.
Przepraszam czytelników, których zanudziłam, ale jeśli chociaż jeden
młody człowiek poszukujący informacji o progenii tu trafi i skorzysta
z informacji to warto było.

piątek, 20 listopada 2015

Natura do poprawki cz.1

Thriller z Happy Endem.
Trochę o polskiej służbie zdrowia która organizacyjnie do kitu, ale
miejscami wykazuje oznaki geniuszu.
Operacje plastyczne? Po co i dlaczego?
Nigdy nie pomyślałam, że temat dotknie mnie tak osobiście
i dotkliwie.
Opisze, ale w odcinkach bo epopeja długa, może komuś się przyda.
Chociaż nikomu nie życzę.
U najmłodszego gdzieś tak w wieku 16-17 lat zaczął być zauważalny
nieprawidłowy zgryz, zęby w zasadzie miał proste bo nosił swego
czasu ruchomy aparat ortodontyczny.
Pojawiła się też wada wymowy, dolna szczęka rosła, górna nie nadążała.
Początkowo myśleliśmy taka uroda, założy się aparat stały i zęby
wyrówna.
O zęby dbam, mam od lat tego samego super dentystę.
Raz w roku przegląd, jak tylko coś się dzieje jadę.
Coś tam mi się zrobiło, mówię choć młody pojedziemy razem
niech ci przy okazji zrobi przegląd.
Pojechaliśmy, dentysta ogląda młodemu zęby, a widział go jakieś pół
roku wcześniej i mówi do mnie, słuchaj, ale tu nic się nie zrobi
aparatem ortodontycznym, musisz szukać ortognatyka, konieczna jest operacja.
Wyrywa się czwórki. Nie martw się tu mu przetną szczękę, tu wytną tu dołożą
będzie dobrze.
Najmłodszy zbladł.
Mnie zemdliło, w jednej chwili masz zdrowe dziecko za chwilę dowiadujesz
się, że w zasadzie tylko ci się wydawało.
Jeszcze nie wierzę, mówię do młodego założy się aparat trochę wyrówna
będzie dobrze w końcu trener Gmoch żyje jest sławny i jakoś to będzie.
Przecież nie damy się kroić. Z tyłu głowy mały dzwoneczek ile to może
kosztować, sami wiecie ile prywatnie kosztuje dentysta, a co mówić
o operacji bądź co bądź jak mi się wtedy wydawało plastycznej.
Wizyta u dentysty była w marcu młody we wrześniu miał skończyć
18 lat, jak się okazało było to bardzo ważne.
Wieczorem usiadłam i myślę, kurcze nie ma co się oszukiwać chłopak
rośnie szczęka też, mówi coraz gorzej, ma kompleksy nawet zapuścił brodę.
Poszperałam w internecie, gdzieś na południu jakiś ortognatyk jest, daleko.
Przypomniało mi się, że przy Akademii w Gdańsku jest jakieś centrum
ortodontyczne, dzwonię, odebrała pani i ja jak to ja gadam, że młodemu
szczęka urosła przez rok, że ja nie wiem o co chodzi, że to, że sio, mam
szczęście i talent do pacyfikowania naszej służby zdrowia.
Pani rejestratorka mówi mi, że oni prowadzą jakiś program w temacie i pyta mnie ile lat
ma młody ja, że siedemnaście.
Pani mówi, terminów wizyt nie ma, ale ja poproszę panią doktor może się
zgodzi zobaczyć młodego i zakwalifikuje go do programu.
Opłata za wizytę 100 PLN.
Pani doktor się zgodziła, wizyta umówiona jedziemy.
Przy okienku rejestracji czytam cennik i trochę mięknę.
Aparat stały 4000 PLN.
Wizyty kontrolne po 150 PLN.
Jakieś zamki, druty itp. ceny od 100 PLN  w górę.
Dobra bierzemy na klatę idziemy, pani doktor ogląda i pada nazwa wady
                                      Progenia.

                     



To nie zdjęcie młodego, ale progenia tak wygląda. Nie jest to wada dziedziczna
tylko losowa. Spadek po człowieczych przodkach.
Żyć z tym można, ale wada z wiekiem się pogłębia i przeszkadza w mówieniu,
jedzeniu, niszczą się zęby.
Znów pada zdanie tylko operacja i to dwuszczękowa, czasami jak wada jest
mniejsza robi się operacje jednoszczękową.
Pani doktor mówi, że NFZ refunduje leczenie do 18 roku życia więc załapaliśmy
się rzutem na taśmę bo samo przygotowanie do operacji progenii trwa od dwóch do pięciu lat,
ale rozpocząć leczenie trzeba przed 18 rokiem życia.
Więc decyzja musi być natychmiast - zgadzamy się na operację czy nie?
Operacja grozi ślepotą, brakiem czucia w wargach, krwotokiem i tak w ogóle
to nie wiadomo kto i gdzie operuje.
Po dwuminutowej naradzie na wariata zgodziliśmy się nie wiedząc tak dokładnie
co nas czeka.
Jeszcze pytanie czy wyrywamy czwórki?  Okazało się, że tak się robiło, ale
już się tak nie robi usuwa się tylko wszystkie ósemki.
(później spotkaliśmy dziewczynę, której prywatny ortodonta kazał wyrwać
niepotrzebnie czwórki, które potem lekarz, który operował młodego musiał
odtworzyć na implantach, dziewczyna miała przejść dwie operacje, a mama
ode mnie dowiedziała się, że nie musi płacić za operację).
Wkurzyłam się strasznie bo czy lekarz pierwszego kontaktu lub dentysta nie powinien
mieć jakiejś podstawowej wiedzy na temat co refunduje NFZ i od ilu do ilu lat.
Gdyby nie łut szczęścia, które nie opuszczało nas do końca tej historii
to młody by żył z tą wadą lub my byśmy wzięli jakiś kredyt i zapłacili.
Przygotowanie ortodontyczne + operacja to koszt ok. 30 000 PLN.
Piszę o kosztach chociaż one nie są najważniejsze, ale progenia jest dość
częstą wada i może komuś się przyda ta informacja.
Na świecie te operacje robi się już od dawna w Polsce w zasadzie od kilku lat.
Decyzja podjęta, zaczęło się aparat stały na obie szczęki, wizyty co miesiąc,
leczenie polega na pogłębianiu wady po to, żeby po operacji zgryz był prawidłowy.
U młodego szybko poszło.
Raz, że trafiliśmy na super ortodontkę, a dwa - młody był tak zdeterminowany,
że stosował się do wszystkich zaleceń gorliwie i dokładnie.
Po dwóch latach padło zdanie - jest gotowy do operacji.
Najmłodszy gotowy na operację, ja gotowa udać się na oddział dla nerwowo chorych.
O tym co dalej w drugim odcinku.

czwartek, 19 listopada 2015

Malutki remont.

Poszliśmy za ciosem i podrasowaliśmy łazienkę.
Ponieważ chałupa spora i w wieku już nie pierwszej
młodości wymaga ciągłego makijażu.
W łazience chłopaków i prababci są kafelki
kupowane jeszcze w sklepie Pewex za bony.
Starsi wiedzą o czym mówię, młodszym wyjaśniam,
że bony to były takie zastępcze dolary za które można
było kupić różne niedostępne normalnie towary.
Kafelki w kolorze różowy dymek, bardzo praktyczne,
bardzo niemodne i bardzo kobiece.
               
                               Wymieniać kafelek nie będę postanowiłam łazienkę
                               trochę "zmęścić".
                               Pomalowaliśmy z najmłodszym potomkiem sufit
                               na kolor szary.    
                               Pierwszy raz malowałam sufit na kolor, wyszło super.
                               Potem jeszcze rama lustra i komoda na kolor szary z białym.
                           
                                W prysznicu zawisła zasłona ze słoniem, pomysł średniego
                                 potomka.
                             
                               W oknie srebrna roleta, a zasłony w motywy kojarzące
                               się z jedynym słusznym sojusznikiem czyli USA.
                             

                                Fajnie wyszło.
A teraz jak w moim ulubionym programie remont w 48 godzin podsumowanie
kosztów metamorfozy łazienki.
Farba - na sufit + meble 48 PLN.
Roleta - 45 PLN
Zasłonki - 30 PLN
Zasłona do prysznica - 30 PLN
Robocizna własna.
Koszt całkowity = 153 PLN
Czas remontu ze sprzątaniem 4 godziny.

środa, 18 listopada 2015

Remont w 48 godzin.

Remont w 48 godzin to mój ulubiony program.
Tak mam, że lubię maszyny, narzędzia i małe remonty.
Ponieważ Wspaniały jak każdy prawdziwy mężczyzna
nie znosi remontów, przez trzydzieści parę lat wspólnego
bycia nauczyłam się robić remonty tak, żeby remont
był niezauważalny.
Uważam, że osiągnęłam w tym mistrzostwo.
Największe osiągnięcie to odnowienie parkietu
w dużym pokoju.
Nie wynoszę mebli, nie przykrywam wszystkiego.
Maluję po kawałku, teraz farby są super, nie kapią
nie pryskają, świetnie kryją więc malowanie
to przyjemność.
W pokojach położyłam tapetę do malowania, nie trzeba
wyrównywać ścian wystarczy pomalować.
Ponieważ najmłodszy potomek miał na ścianie
wściekły kolorek czerwonej papryki i pokój zagracony
nieprzytomnie postanowiliśmy zrobić remont
w 48 godzin.
Szkoda, że nie mam zdjęć z przed metamorfozy.
Poszliśmy w szarości.
                                     Wybrał sobie farbę o pięknej nazwie "Gwiezdny Pył".
                                     Byłam sceptyczna, ale kolor super.
             
                                 Pokój odetchnął robi wrażenie większego niż jest.
                             
                                  Kupiliśmy szafę, która zastąpiła koszmarny regalik
                                  od dziedziczony po najstarszym.
                             
                                  Ze strychu ściągnęliśmy fajny ikeowski regał, który kiedyś
                                  stał w pokoju średniego potomka.
                             
                                    Zasłony z ulubionego Lumpexu pasują super.
Daliśmy radę z najmłodszym w 48 godzin, chłopak zadowolony ja też bo cztery pełne
worki śmieci wygarnęliśmy z czeluści szuflad i pawlaczy.
I podsumowanie metamorfozy.
Koszt farby - 110 PLN
Pędzle - 14 PLN
Koszt szafy z pawlaczem - 425 PLN
Zasłony - 24 PLN
Robocizna własna.
Koszt całkowity = 573 PLN
Czas remontu + sprzątanie 48 godzin.
A w następnym poście "malutki remont", poszliśmy za ciosem i trochę
podrasowaliśmy łazienkę.

wtorek, 17 listopada 2015

Zabawa słowem....

Czy macie jakiś ulubiony wiersz?
Czytanie poezji nigdy nie było czynnością powszechną.
Prawie każdy młody człowiek ma fazę na czytanie prozy.
U jednych to zostaje na dużej inni nie czytają w wieku dojrzałym.
A jak jest z czytaniem poezji?
Miałam wspaniałą nauczycielkę Polskiego w szkole podstawowej.
Pani Tomczak.
Należałam do kółka teatralnego i recytatorskiego.
Uczyliśmy się wierszy, wystawialiśmy scenki teatralne.
Jeździliśmy do wypożyczalni teatralnej po stroje i rekwizyty
do naszych przedstawień.
Na lekcji odbywał się sąd nad Jackiem Soplicą.
Z sędzią prokuratorem, obrońcami, świadkami.
Pani Tomczak nauczyła nas zabawy słowem, dopuszczała dyskusję
nad wierszem na zasadzie "interpretacja należy do was".
Nie wskazywała jedynej prawidłowej odpowiedzi.
Nauczyła nas czytać poezję ze zrozumieniem.
Były konkursy wierszy pisanych przez tych co chcieli.
Powtarzała, że wiersz się czyta, a nie recytuje.
Nie umiałam wytłumaczyć swoim dzieciom dlaczego
mi się podoba Pan Tadeusz i jak to się stało, że przeczytałam
go w całości.
Szymborska i jej "Konkurs Piękności Męskiej"
jest dla mnie majstersztykiem zabawy słowem,
skojarzeń i wyobraźni.


Od szczęk do pięty wszedł napięty.
Oliwne na nim firmamenty.
Ten tylko może być wybrany,
kto jest jak strucla zasupłany.
Z niedźwiedziem bierze się za bary
groźnym (chociaż go wcale nie ma).
Trzy niewidzialne jaguary
padają pod ciosami trzema.
Rozkroku mistrz i przykucania.
Brzuch ma w dwudziestu pięciu minach.
Biją mu brawo, on się kłania
na odpowiednich witaminach.


W ramach dygresji jak łatwo człowiek zatraca poczucie
umiaru.
Kulturyści to przykład do czego może prowadzić przesada.
Jak patrzę na takiego rozrośniętego ponad miarę pana/panią to zaczynają
mnie boleć zęby.
Nie mogę uwierzyć, że to się może podobać.

                         

           Wspaniały chodzi gracz w kosza, po powrocie z treningu opowiedział,
           że jeden z kumpli prezentując swój pokaźny brzuszek
           stwierdził "ćwiczyłem kaloryfer, a wyszedł bojler".
            Dowcipy to tez zabawa słowem dostępna dla każdego.

                              


poniedziałek, 16 listopada 2015

Wiatr...

Nie lubię jak wieje. Od paru dni u nas wieje.
Może padać, może być zimno, ale od pra początków
nie lubię jak wieje.
Śpimy na strychu i mam wrażenie, że dach zaraz odfrunie.
Jak się pojawia wiatr moje poczucie bezpieczeństwa ginie
i wydaje mi się że zaraz nastąpi koniec świata.
Generalnie wiatr mi się źle kojarzy rozrabia, nawieje
pod dom liści, stare gazety i śmieci.
Narozrabia w ogródku, zwieje karmnik, poprzewraca co może.
Na wybrzeżu jak wieje to solidnie i nie raz po takiej wiatrowej
wizycie trzeba było dach naprawiać.
Chyba nie mogłabym mieszkać w górach bo halny by mnie
zabił.
Prawdopodobnie halny wywołuje depresje i różne
stany emocjonalne wśród górali.
Nie wiem czy to prawda, ale czytałam, że na Podhalu
jest o 70% więcej samobójstw niż przeciętnie w całej Polsce.
Kiedyś trochę żeglowałam, ale siła wiatru mnie przerażała
wolałam delikatny zefirek nad którym można było jakoś zapanować.
A jak się trafi wiatr i burza z piorunami to koniec, wymiękam siedzę i wtedy
jak trwoga to do Boga wszystkie modlitwy mi się przypominają.
A mama mi opowiadała, że jak była za mną w ciąży
była burza to po parapecie przeleciał piorun
kulisty i teściowa złapała ją za szyję, przygięła do podłogi,
żeby nie zobaczyła pioruna bo dziecko będzie miało znamię.
I prawdopodobnie po urodzeniu na szyi miałam ślady palców
na szyi.
Śladów na szyi nie stwierdzam, ale wiatru, burzy i piorunów
nie lubię bo ze wszystkich doświadczeń z żywiołami jakie miałam,
pożar uważam za najgorsze doświadczenie jakie mnie w życiu dotknęło.

             
 
            Jakoś w tym roku było spokojnie mało wiało i grzmiało i niech tak zostanie.
 

niedziela, 15 listopada 2015

Zwykły, niezwykły, normalny człowiek...

Lubię i nie lubię ludzi. Wkurzają mnie, ale i rozbrajają.
Zaskakują, ale i powodują opad rąk.
Spotykam ludzi jak każdy, takich i takich.
Przeważnie piszę o tych wkurzających.
A może dziś dla równowagi, o tych którzy powodują,
że się uśmiechami mogę powiedzieć, mimo wszystko
lubię ludzi.
Miałam swój ulubiony sklepik w którym wieczorami
pomagała córce jej mama.
Pani była koło siedemdziesiątki, chorowała na gościec,
chodziła przy balkoniku i tryskała energią.
Opowiadała, że zawsze miała długie włosy, ale jak już
nie mogła utrzymać grzebienia ścięła je i żyje dalej.
Ze starszą panią zawsze przychodziła stareńka psina,
kładła się na parapecie i przykryta ciepłą kołderką czekała,
aż pani skończy i podreptają do domu.
Jednego dnia Pani przyszła bez suczki na pytanie
co się stało, powiedziała, że piesek odszedł.
Ja grzecznie pożałowałam i pomyślałam, że będzie
mi brakowało widoku starszej Pani i starego pieska.
Jakoś parę dni później wchodzę do sklepu a na parapecie
pod kołderką leży psina.
Okazało się, że Pani chora, ledwo poruszająca się bierze
ze schroniska najstarszego niedużego pieska i odprowadza
go za tęczowy most.
Przyznam się zatkało mnie.
Lubię chodzić na rynek, ludzie handlujący tworzą społeczność.
Dookoła kręcą się różni ludzie z własnej woli lub nie - pokrzywdzeni
przez los.
Czasami jak potrzebuje jakiś swetrów do prucia zaglądam
do Pana handlującego używanymi ciuchami.
Koło Pana kręcą się różni nie zawsze trzeźwi i fajnie ubrani.
Pan z nimi rozmawia, poucza, dyskutuje nie raz wyjmuje kanapkę
daje i mówi, masz zjedz bo widzę, że dzisiaj piłeś, ale nic nie jadłeś.
Z przyjemnością patrzę na młodych ludzi, którzy w sklepie przed
świętami zbierają żywność dla potrzebujących.
Warto coś tam dołożyć do koszyka.
Moja mama zawsze mi powtarza "że dostać to jest wielkie
szczęście, ale móc dawać to jeszcze większe".
Kiedyś lubiłam czytać kryminały, trochę ich nazbierałam,
drugi raz czytać?
Po co, przecież zagadka już rozwiązana.
Spakowałam, zaniosłam do osiedlowej biblioteki i z pewną
nieśmiałością bo "stare i wyczytane" zaproponowałam
Pani Bibliotekarce.
Ucieszyła się i mówi, ale moje panie emerytki się ucieszą.
Fajnie pomyśleć, że starsi, samotni ludzie mają taka Panią
Bibliotekarkę z którą mogą porozmawiać i która troszczy
się o to, żeby mieli co czytać.
I specjalnie piszę Pan czy Pani z dużej litery bo to fajni
ludzie do lubienia.

             

sobota, 14 listopada 2015

Po raz pierwszy z pewną nieśmiałością...


Emka mnie wywołała do tablicy.
Ponieważ pisze od niedawna to przepraszam jeśli
zrobiłam coś nie tak, bo nie bardzo znam się jeszcze
na zwyczajach blogosfery.
Medal przyjmuję i odpowiadam na pytania tak jak umiem.

               



Piszę blog bo...
Bo przez dziesiąt lat mojego życia nazbierało mi się.
Bo chciałam sprawdzić czy po drugiej stronie są żywi
ludzie i nie zawiodłam się.
Bo z wiekiem coraz trudniej spotkać ciekawych ludzi
i nie zawiodłam się.
Bo niektóre blogi czytam już długo i traktuje ich właścicieli
jak starych znajomych i chciałam porozmawiać.
Bo chciałam sobie udowodnić że mogę.

Gdy miałam naście lat moim guru i autorytetem był...
Guru - Leonardo Da Vinci, przez całe życie próbowałam
i próbuje złapać dziesięć srok za ogon. Interesuje mnie świat
i w zasadzie każda informacja z każdej dziedziny potrafi
mnie wciągnąć i spowodować, że temat mnie pochłonie.
Autorytet - w zasadzie nie miałam i nie mam, mogę kogoś
szanować i podziwiać, ale jego słowa i czyny zawsze
przepuszczam przez rozum.

Jak tamta fascynacja ma się do dziś?
Fascynacja Leonardem trwa do dziś, autorytet któremu
mogłabym się podporządkować nie pojawił się.

Z nieba spadło ci 10 tysięcy złotych, ale możesz je wydać
tylko na siebie. I co zrobisz?
Poprosiłabym niebo o więcej.
Moim marzeniem jest mieć tyle pieniędzy co Bill Gates
i wydawać je "na siebie" - to znaczy pomagać dzieciom i starszym
ludziom, zwierzakom np. zorganizować sieć świetlic dla starszych
ludzi. I nie dlatego, że jestem taka doskonała tylko
byłyby to pieniądze wydane na siebie bo egoistycznie
sprawia mi szaloną przyjemność patrzenie na radość
obdarowywanych.
A jeśli już muszę to te 10 tysięcy wydałabym na wakacje życia.

W codzienności nie mogłabym obyć się bez...
Na pewno bez rodziny i ludzi których lubię.
Do przedmiotów się nie przywiązuję do ludzi tak.

A na emeryturze to chciałabym...
Chciałabym nie być samotną, zgorzkniałą osobą
mieć ciepło, mieć z kim usiąść przy stole, żeby głowa
działała, a na kolanach laptop moje okno na świat.
I jeszcze mały warsztacik z ładnie poukładanymi
narzędziami, których nikt mi nie podbiera.

Jak książka to z gatunku...
Przyznam, że czytam mniej niż kiedyś, ale jeśli
to uwielbiam sagi, pamiętniki, biografie.
Książka musi być gruba bo ja się przywiązuje
do postaci i trudno mi się pogodzić z tym,
że historia się kończy i ciągu dalszego nie będzie.

Czasem mi wstyd, ale do łez wzrusza mnie...
Rzadko wzruszam się do łez, mam jakiś hamulec,
który karze mi przykrywać wzruszenie działaniem.
Nie oglądam programów o krzywdzie bo nie mogę
pomóc. Zaraz bym coś zrobiła. A coś nie pomoże
bo do zaradzenia każdemu nieszczęściu trzeba tytana.
Robię co mogę wokół siebie. Wstydzę się tego jak
do łez wzruszają mnie moje dwie seniorki gdy po
wizycie w McDonald`s dziękują mi za wizytę w "restauracji".

Są przedmioty, które kojarzą się z dzieciństwem dla mnie to...
Może to głupie, ale świeża pościel.
Za każdym razem, kiedy zapadam się w pachnącą pościel
przypomina mi się dzieciństwo,
Ponieważ nie mieliśmy ciepłej wody na co dzień to sobota
była dniem kąpieli, a co drugi tydzień mama zmieniała pościel.
Pościel  była biała, krochmalona i suszona na strychu,
pachniała wiatrem i świeżością.
Teraz pościeli się nie krochmali, ale dla mnie nie ma świąt
bez zmiany pościeli. Takie zbączenie mam.

Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma....
I miejsce - zajmuje rodzina i dom ten bzik jest niezmienny.
II miejsce - bzik się zmienia w zależności od tego
co mnie pochłonie w danym momencie.
Jedyne trwałe hobby to szydełko, ale w tym hobby
tez miewam dłuższe przerwy.
III miejsce - polityka, człowiek w polityce i stosunki
społeczne, ale jako obserwator.

Każdy ma jakiś talent. Ty w darze od natury masz...
Bardziej od taty niż od natury dostałam to, że nie boję
się majstrowania, malowania, budowania, zmieniania
otoczenia, próbowania nowych technik. Lubię maszyny
i narzędzia, kleje farby, piły i młotki.
A jeśli jakiś talent od natury to jako zodiakalna Waga
lubię jak ludzie, którzy do mnie przychodzą dobrze się
czują i wychodzą zadowoleni.

Dodam jeszcze jedno pytanie od siebie
Czego w sobie nie lubisz...
Nie lubię swojej emocjonalności i gadulstwa.
Z oboma wadami walczę i chociaż spektakularnych
sukcesów nie odnotowuję to stwierdzam, że
coraz mniej się nakręcam i coraz rzadziej przerywam
rozmówcom wypowiedź.

czwartek, 12 listopada 2015

Kwiaty z przeszłością...

Nie lubię kwiatów doniczkowych w domu w dużych ilościach.
Szeregi doniczek na parapetach mnie denerwują, wymagają
ciągłego pamiętania o podlewaniu, przesadzania.
Może dlatego, że od zawsze w domu były koty,
a koty i kwiaty nie mogą współistnieć.
Parapety to królestwo sierściuchów i nie wytłumaczysz
im, że kwiaty są niejadalne, a ziemi z doniczki wygrzebywać
nie należy bo to nieestetyczne i "obsługa" sprzątać nie będzie.
Od pół roku jestem sierotą po kotach i kwiaty mogłyby
zamieszkać w większej ilości, ale nie lubię i już.
Wyjątkiem są słownie kwiaty trzy.
Wszystkie mają historię i są w rodzinie od lat więc tak naprawdę
nie są zwykłymi kwiatami, bardziej świadkami historii.
Kiedy poznałam Wspaniałego 33 lata temu miał w kawalerskim pokoju
tzw. drzewko szczęścia. Wniósł do naszego wspólnego życia roślinę
która jest z nami do dziś.
Jest to któreś pokolenie, co parę lat biorę rozsadę i sadzę nową
roślinę, ale jest to kolejne pokolenie tego pierwszego drzewka.
                      

Druga to palma tą zobaczyłam u babci Wspaniałego i bardzo
mi się spodobała. Babcia dała nam szczepkę ze swojej rośliny
i ta jest podobnie jak drzewko szczęścia z nami już od 33 lat.
Roślina idealna, można nie podlewać miesiąc, a ona nic.
Najwyżej przestaje przyrastać, jak podlewam rośnie bujnie
jak by mówiła, Oooo przypomniałaś sobie o mnie.
                               
     

Trzecia to Juka od lat stała w łazience i marniała bo chłopaki nigdy nie pamiętali
o podlewaniu.
W tym roku "bez kocim" postawiłam ją w dużym pokoju,
a ona jakby chciała powiedzieć, nie chcę do łazienki zazieleniła się
i szaleje.
                          
I to są wszystkie kwiaty doniczkowe jakie mam w domu.
                                      Może i mało, ale ile razy spojrzę na którąś roślinę,
                                      przypominają mi "ile to już lat idziemy przez ten świat".

środa, 11 listopada 2015

Patriota słowo nie modne...

Wypadałoby napisać coś o Święcie Niepodległości.
W związku z tym zadałam sobie pytanie na czym
polega mój patriotyzm?.
Czy wychowałam moje dzieci na patriotów?.
Ojczyzny tak jak rodziny się nie wybiera,
w ojczyźnie się rodzi.
Co prawda są ludzie, którzy twierdzą, że ojczyznę
sobie wybrali, że jakiś kraj ich wybrał lub oni
wybrali jakiś kraj.
Wierzę, że tak jest i są zadowoleni ze swojej nowej ojczyzny.
Nie miałam możliwości sprawdzenia tej opcji, więc
w tym temacie wymądrzać się nie będę.
Urodziłam się w kraju nad Wisłą gdzie pietruszka
dojrzewa.
Pomimo wielu pretensji, wkurzeń lubię ten kraj
i lubię Polaków.
Wiem jesteśmy kłótliwi, jak jest nas trzech to każdy
ma swoje odmienne zdanie na każdy temat, ładujemy
się w kłopoty na własne życzenie, słynne powiedzenie
"Mądry Polak po szkodzie" jakże aktualne, mężczyźni
noszą skarpetki do sandałów itd.
Ale, cenię w Polakach to, że jesteśmy narodem na ciężkie
czasy, kiedy jest dobrze to się kłócimy, kiedy przychodzi
godzina próby to nagle potrafimy się wziąć w garść.
Przyznam się lubię nasz romantyzm i fantazję.
Idealizuję, ale w końcu jestem Polką mam wszystkie
wady i zalety.
Spytałam najstarszego potomka bo akurat był pod ręką,
czy jest patriotą?
Stwierdził że tak - chce żeby Polakom żyło się dobrze,
żeby biedni wychodzili z biedy, żeby kraj się rozwijał,
lubi naszą historię. Podziwia młodych ludzi z czasów II W.Ś.
Dziwi się, że nie chwalimy się naszymi osiągnięciami
naukowymi np. tym, że Polacy brali udział w konstruowaniu
łazika Curiosity, który wylądował na Marsie.
Obawia się nacjonalistów i wcale nie podoba mu się plakat
jaki zachęca do marszu "patriotów" we Wrocławiu.
Wszyscy trzej potomkowie chodzą na wybory bo im zależy i
wcale ich nie zmuszam, dyskutujemy, ale szanuję ich poglądy i wybory.
Wybierają mniej więcej podobnie, ale przed wyborami
zastanawiają się, rozpatrują opcje, myślą.
Myślę, że nie da się wychować patrioty jeśli się nie lubi
Polski i Polaków.
Nie wystarczy zmuszać młodych ludzi do chodzenia na filmy
gnioty, kazać czytać Sienkiewicza, uczyć się dat wszystkich
nieudanych powstań.
Gęba pełna frazesów o miłości do ojczyzny, a w oczach nienawiść
i dzielenie społeczeństwa.
Podobał mi się pomysł Prezydenta Komorowskiego na obchodzenie
11 listopada - "Marsz Razem Dla Niepodległej", robienie kotylionów
z dziećmi.
W ten dzień powinniśmy odpuścić i razem pochodzić i cieszyć
się Polską, może jest kulawa i niedoskonała, ale moja, twoja, nasza.

                       
           

                                 
                    "Niewiele jest cnót, których Polacy nie posiadają, ale niewiele też jest błędów,
                                                 których potrafili uniknąć…"

                                                                                                     Winston Churchill.

wtorek, 10 listopada 2015

O jedną dziurę za daleko...

Mama mnie uczyła, żeby żyć tak co by i mnie, i innym
było miło.
Moja ulubiona sąsiadka sprzedała mieszkanie.
Mieszkaliśmy po sąsiedzku 30 lat.
Żyliśmy w zasadzie jak rodzina.
Zawsze można było się dogadać.
Pan który kupił mieszkanie zaczął remont.
Mam się za tolerancyjną osobę, ale...
Remont trwa od maja, końca nie widać.
Nowy sąsiad nie mieszka tylko remontuje, my mieszkamy.
Stukanie, pukanie jakoś wytrzymuje, wiercenia nie.
Pan wykazuje jakieś swoiste zamiłowanie do wiercenia.
Przewiercił się nawet na wylot do sąsiadów z drugiej strony.
Zastanawiamy się ze Wspaniałym ile jeszcze dziur nas czeka.
Czy nie można by w ramach reformowania wszystkiego,
wymodzić jakiegoś zarządzenia, że remont w lokalu
mieszkalnym może trwać jakiś określony czas?
Wiem, wiem wolność obywatelska i "wolnoć Tomku
w swoim domku".
Godzę się z tym bo co mam zrobić, pan miły i uprzejmy.
Pan sąsiad jeszcze nie mieszka, ale parapetówka już była,
okazało się, że to miłośnik muzyki techno.
Młody jest siły ma, techno trwało do 7 rano.
Obawiam się, że jak skończy wiercić czeka nas bum, bum.
Staram się nie uprzedzać, ale po każdym brrrrrrum, moja
tolerancja maleje.
Marudzę i się czepiam, ale mama mnie uczyła....

               

                Tak sobie myślę, że moja łazienka ma już parę lat i może czas zmienić kafelki?

poniedziałek, 9 listopada 2015

Człowiek udaje to przedmioty też mogą...

Ludzie często udają kogoś kim nie są i nigdy nie będą.
Często krzywdząc tym innych ludzi, którzy im zaufali.
Przedmioty też potrafią udawać, ale one nikogo nie krzywdzą.
Od początku wiemy, że nie są tym na co wyglądają.
Mam kilka takich przedmiotów.
Bardzo je lubię wybaczam im ten kamuflaż.
             Świecznik, który świecznikiem nie jest.  


















Stoi na kominku który kominkiem nie jest.
















Podpory udają kamień, a są ze styropianu



















Drewniany obrazek udaje góralską chatkę, ale daleko mu do niej.



















Obraz udaje dzieło sztuki, a nim nie jest chociaż cieszy oko.




















              I kiedy maluję, wieszam, stawiam, przestawiam to mówię sobie   
                       "sztuka dekoracji polega na sztuce kamuflażu".

niedziela, 8 listopada 2015

Ośmiorniczki test na wierność...

Czwarta władza czyli media może dopaść każdego.
Pan Radosław Sikorski aniołem nie jest.
Człowieka osobiście nie znam więc o jego grzechach osobistych
mówić nie będę.
O jego wadach i zaletach politycznych można by mówić dużo.
Dla mnie osobiście grzechem ciężkim jest zdrada.
Tak mam, że zdradę wybaczam rzadko i niechętnie.
Bo jaką można pewność, że ktoś kto zdradził raz nie zrobi
tego ponownie.
Bardzo nie lubię w polityce tych ludzi, którzy zmieniając
diametralnie swoje poglądy lądują na ciepłych posadkach,
a kasa na spłatę kredytu jest ważniejsza niż "Twarz".
Moje większe rozczarowania to  Zyta Gilowska,
Joanna Kluzik - Rostkowska, Radek Sikorski, Ludwik Dorn
długo by wymieniać.
Czwarta władza a dzięki niej też ogół obywateli szybko zapomina
zdradę, ale słynnych ośmiorniczek zapomnieć nie może.
Przez swoje upodobnia kulinarne, nie przez to co powiedział
Radek Sikorski zakończył chwilowo swoją karierę parlamentarną.
Prawdopodobnie będzie wykładał na prestiżowym Uniwersytecie Harvarda
w USA.
W sumie fajnie, Amerykanie uznali, że Polak może ich czegoś nauczyć.
Media podsumowały to po swojemu, Sikorski nauczy Amerykanów
jeść ośmiorniczki.
O Światowidzie dlaczego te sympatyczne głowonogi
wywołują taki żywy odzew w społeczeństwie?
Posiedziałam, podumałam i olśnienie wiem.
Dawno, dawno temu postanowiłam zrobić Wspaniałemu pizzę
z owocami morza.
Wśród krewetek, krabów i czegoś tam jeszcze były osławione
ośmiorniczki.
Pamiętam to było lato, więc obiad na ogrodzie, ładna zastawa,
piękne okoliczności przyrody, Wspaniały głodny.
Rzut na pizzę, nie zapomnę zdziwionego wzroku wbitego
w to coś z małymi ramionkami i malutkimi mackami.
Wspaniały westchnął złapał za ramionko i siup, ośmiorniczka
wylądowała w krzaczkach jak my to mówimy dla jeża.
A teraz puenta, wiem dlaczego Wspaniały jest najwierniejszym
z wiernych on nie jada ośmiorniczek.
Polskie media czyli czwarta władza dokonała wielkiego
odkrycia ten kto jada ośmiorniczki jest podejrzany z samego
faktu takich, a nie innych upodobań kulinarnych.

                         

                                               Uwaga te ośmiorniczki nie nadają się do testu!

sobota, 7 listopada 2015

Coś z niczego...

Lubię zrobić coś z niczego.
Jakiś czas temu nasi przyjaciele przynieśli ogromną butlę szampana.
Nie pamiętam jaka to była okazja,
na pewno ważna bo butelka godnej wielkości.
Mam takie lekkie "zbączenie". że po prostu bardzo mi żal
fajnych butelek, nie zbieram, nalewek nie robię , ale pozbywam się z bólem.
Ta była taka duża, proporcjonalna - nosz - kurcze nie wyrzucę.
Najpierw przypomniały mi się prace ręczne, kiedy pani kazała zrobić nam
lampkę z butelki, a potem Rzym i mozaiki i tak powstała
lampa pokojowa dość duża, służy mi już długo, bardzo ją lubię.

                           
             

Materiały to potłuczone kafelki, klej do glazury, kabel i oprawka z Ikei.
Abażur wiklinowy też z Ikei.
Jak się już rozpędziłam, to wykafelkowałam jeszcze wazon.

                             

I jeszcze parapet w kuchni

Wyraźnie widać, że minimalizm i umiar to nie moja bajka.


piątek, 6 listopada 2015

Podwórko instytucja zapomniana...

Pamiętam swoje podwórko, trzepak, śmietnik i grupę dzieciaków.
Często zwisałam z trzepaka głową w dół trenowałam mięśnie,
odwagę i sprawność.
Zaraz po przyjściu ze szkoły teczka w kąt i podwórko.
Graliśmy w palanta, dwa ognie, chowanego, graliśmy w kapsle.
Bawiliśmy się w restauracje, muzeum, Indian.
Poddawaliśmy się przywódcy by za chwilę kogoś innego mianować.
Zakochiwaliśmy się i odkochiwaliśmy, jednych się lubiło, innych mniej.
Byli dręczyciele i były ofiary, zawiązywało się frakcje i układy.
Jak ktoś przeginał udawaliśmy się do instancji wyższej czyli rodziców.
Społeczeństwo starszych było społeczeństwem wychowującym
i nie bało się zwrócić uwagi dzieciom lub młodzieży.
Jak ktoś miał resoraka albo fajną piłkę, albo lepsze sanki to był gość.
Jednym słowem ćwiczyliśmy stosunki społeczne w podwórkowym
mikroświecie.
Trochę idealizuje, ale w ogólnym zarysie tak to wyglądało.
Grupa rówieśnicza jest potrzebna na pewnym etapie jak powietrze.
Co mamy w zamian osamotnione jednostki zapatrzone w migający
ekran.
Namiastkę stosunków międzyludzkich podczas wspólnej
gry online, albo bezosobowej gadki za pośrednictwem mediów
"społecznościowych".
W wakacje w zasadzie pojawiałam się w domu w celu przepakowania
walizki.
Kolonie z zakładu pracy taty, potem mamy.
Kolonie trwały trzy tygodnie trzeba było znaleźć się w grupie
nowych dzieciaków, zawiązać nowe znajomości poradzić sobie.
Socjalizm był złem, ale były i dobre strony.
Nie każdego stać żeby płacić za obozy i kolonie, które wypełniły
by całe wakacje młodym ludziom.
Wiem czasy się zmieniają, ale ćwiczenie bycia w społeczeństwie
żywym, a nie wirtualnym, umiejętność zawiązywania przyjaźni
w końcu umiejętność oceniania i eliminowania ze swojego 
otoczenia ludzi toksycznych i szkodzących nam można wyćwiczyć
tylko w realu.

                         
                               To się nie wrati - rozumiem, przyjmuję, ale nic w zastępstwie
                               nie widzę.