niedziela, 11 września 2016

Uczuciowy zamęt głowy cz.4

Opowieść będzie w odcinkach dla potomków i potomków
potomków, ku pamięci i nauki.

"Jest jakiś tam dzień tygodnia patrzę na trójkę bawiących
się wnuków (jeden rodzony, dwójka przyszywanych).
Na jednym fotelu siedzi prababcia, która nie mówi
(od 30 lat jest po wylewie), na drugim fotelu siedzi druga prababcia,
która mówi za dużo (traci pamięć).
Ze schodów schodzi jeden potomek, drzwi się otwierają
wchodzi drugi potomek, trzeci potomek szykuje się
do pracy.
Myślę jak to się dzieje i skąd to się wzięło, że nasz dom
jakoś funkcjonuje i że jeszcze się nie pozabijaliśmy?"

To odcinek wspomnień o tym, od kogo nauczyłam się
szanować ciszę, las i przyrodę...

Moi rodzice nie byli bogaci, raczej walczyli o godne
życie ciężko pracując.
Tata dorabiał gdzie mógł, pracowali i oszczędzali...
na wakacje.

Cały rok mama zbierała konserwy, makarony, kasze
i ocet, robiła dżemy.
Tata układał, przekładał i kompletował sprzęt
turystyczny, namiot, wędki, kajak, noże, siekierki,
leżaki i co tam jeszcze mogło się przydać podczas...
dwóch, trzech tygodni pod namiotami nad jeziorem.

W pracy tato poznał starszego od siebie pana Henryka.
Polubili się, poznali rodziny.
Pan Heniu miał żonę i córkę, starszą ode mnie o rok.
Kim był pan Heniu?
Był przedwojennym harcerzem, należał do "Szarych Szeregów".
Był bardzo wysokim mężczyzną, mocno pochylonym
do przodu, nie mógł obracać głową, miał zesztywniały
kręgosłup.
Tata mówił, że to wynik pobytu w stalinowskim więzieniu.
W mokrej, ciemnej celi, za bycie harcerzem Szarych Szeregów.
Nie wiem jak było , dla mnie pan Heniu był
przykładem i nauczycielem zachowywania się w lesie,
szacunku dla zwierząt i przyrody.

Przez ponad dziesięć lat spędzaliśmy wakacje pod namiotami.
Pierwsze lata biwakowaliśmy na wdzydzkiej wyspie.
Cały sprzęt potrzebny do przeżycia przewożony
był łodzią.
Na wyspie byliśmy odcięci od "cywilizacji".
Tam przeszłam pierwsza szkołę życia z przyrodą pod rękę.



Po pierwsze, w lesie nie wolno krzyczeć, żeby nie przeszkadzać
zwierzętom, nie płoszymy ptaków.
Po drugie, wszystkie młode drzewka w okolicy obozowiska
otaczamy kamyczkami, żeby nie stała im się krzywda.
Po trzecie, budujemy latryny, i śmietnik.
Po czwarte, rano gimnastyka.
Po piąte, nauka pływania, zawsze pod opieką dorosłych.
Nikt ani dziecko, ani dorosły nie mógł wejść do wody jeśli
na brzegu nie stał, umiejący pływać obserwator.
Po szóste, pełnimy dyżury, jeden dzień posiłki przygotowują
panie, drugi dzień panowie.
Po ósme uczymy się być samowystarczalni.
Po dziewiąte, gramy w warcaby, warcaby, warcaby...

Pan Heniu był bardzo spokojnym i opanowanym człowiekiem.
Mówił powoli, słuchał uważnie.
Do swojej niepełnosprawności podchodził praktycznie
i pogodnie.
Do mojego taty mówił Romeczku.


Jest piąta rano, delikatne pukanie w dach namiotu i głos,
Romeczku czas na ryby.
Pan Heniu nie wiosłował, nie mógł, tata był niezbędny.

Bambusowe wędki w rękę, kajak i na śniadanie była
świeża rybka.
Łapanie ryb kojarzy mi się z wiecznym rozplątywaniem
żyłki, pan Heniu był bardzo oszczędny i o ile  mój tata
szybko się poddawał i zaplątana żyłka lądowała w śmieciach,
o tyle pan Heniu potrafił pół dnia spędzić na rozsupłanie supła.
Uwielbiałam razem z nim siedzieć nad splataną żyłką,
to było  świetne ćwiczenie manualne, uczyło cierpliwości
i wiary w to, że w końcu się uda.
Dzięki temu mam świętą cierpliwość i zamiłowanie do wszelkiego
rodzaju robót, robótek manualnych.

Tata miał motor "Wuefmenkę", pan Henio miał samochód
czarną "Ifę".


Coś w tym stylu, ale nie w tym stanie.
Pod górkę trzeba było wysiąść i pchać, jeszcze słyszę głos,
"proszę wszystkich o założenie szalików na buzię i nie chuchanie".
Chodziło o to, żeby szyby nie zaparowały.
"Olu czy mogę cofać?"
Żona pana Henia pełniła funkcję pilota i obserwatora, z powodu
sztywnej szyi, on nie mógł kręcić głową i nie widział co się dzieje
z tyłu i z boku.

Pan Heniu, mistrz wykorzystywania wszystkiego co daje przyroda,
skóra węgorza służyła do obciągania rękojeści noża.
Łeb dużego szczupaka, wkładał do mrowiska potem oczyszczoną czaszkę
ryby montował do deseczki i wieszał na ścianie jako trofeum.
Z kory robił stateczki, krzyżyki, rzeźbił świątki - też umiem.
Z ciekawie wygiętych gałęzi robił wieszaki i wieszaczki.

Ponieważ był niepełnosprawny jego "zakątek dumania"- latryna
to było dzieło sztuki z siedzeniem i oparciem, mocno utajnione.
Ile myśmy z Jolą musiały się na tropić, żeby wytropić
i popodziwiać.


Pan Henio dawał schronienie różnym zwierzętom, pamiętam
jak ratował gołębia, pamiętam wiewiórkę, która spędziła
całą zimę pod jego dachem, a na wiosnę wróciła do lasu.

Na stałe w jego domu mieszkał pies Yogi, dobrze musiało mu być,
bo kiedy zaginął nad jeziorem i po tygodniach nieobecności
rodzina i znajomi opłakali go i stracili nadzieję, Yogi wrócił
do domu w mieście.
Nigdy nie powiedział jak znalazł drogę do domu, ale znalazł
i znowu z panem Heniem leżeli na kanapie i planowali
kolejny wyjazd nad jezioro.

Tak myślę co najcenniejszego wynikło z tej znajomości?
- Szacunek do drugiego istnienia koło nas.
 W lesie jesteśmy gośćmi i powinniśmy się zachowywać
 z szacunkiem do jego mieszkańców, nie rozwalać mrowisk,
 nie deptać grzybów, nie hałasować, nie śmiecić, uważać
 na to gdzie i jak rozpalamy ogień.
- Szacunek do wody, powiedzenie "z wodą nie ma żartów".
  Nie potrafię nie patrzeć na kąpiących się, nie umiem czytać
  książki, nad wodą -  czuwam.
- Szacunek do zwierząt, jeśli łowisz, zabijasz to po to
   żeby zjeść i wykorzystać ich poświęcenie.
   Nie umiem wyrzucać mięsa.
   Raz w tygodniu jest dzień czyszczenia lodówki,
   wędlina najczęściej ląduje w kapuście,  mięso jeśli
   zdarzy mi się kupić za dużo zamrażam.

Ale najważniejsze czego mnie nauczył pan Heniu to:
"żyj i pozwól żyć innym", nie hałasuj, ani w lesie, ani w mieście".
Te słowa mi się przypominają, kiedy słyszę dziecięcy
wrzask dochodzący z sąsiedniego ogródka, intensywne walenie
łopatką o brzeg piaskownicy, lub tak jak dzisiejszej nocy
wystrzały petard w środku nocy.
Nie to nie sylwester, to nasz sąsiad jak co roku we wrześniu
cieszy się, że jest o rok starszy i wszyscy w okolicy, łącznie
z przerażonymi kotami i psami, też muszą się cieszyć razem z nim.
Obudzona w środku nocy zanim skojarzyłam, kto strzela - pomyślałam,
że własnie zaczęła się III Wojna Światowa.

Pan Heniu, pochylony, z pudełkiem warcabów pod pachą,
przed naszym namiotem i ciche pytanie:
"Romeczku partyjka?" - nie, nie można było mu odmówić.
Teraz już grają razem w tym lepszym ze światów.


CDN.
A w następnym odcinku o niepełnosprawności w rodzinie,
czego uczy innych członków rodziny.

2 komentarze:

  1. według rodzimej wiary Słowian w lesie żył taki pomniejszy bóg, zwał się Leszy... pilnował on porządku Natury... wiele roboty nie miał, bo las dawał sobie radę są, więc Leszy raczej leniuchował na kompletnym luzie... spinał się jedynie, gdy do lasu wchodził człowiek... ten nie zawsze potrafił się zachowywać przyzwoicie... Leszy patrzył łaskawym okiem, gdy człowiek polował w lesie, zbierał jego runo, a nawet gdy ściął sobie drzewo... ale do pewnych granic... gdy człowiek zaczynał przeginać, brać z lasu za wiele, niepokoić mieszkańców dla zabawy, niszczyć i popełniać wszelkie inne bałwaństwa, Leszy przestawał się uśmiechać i wpadał w srogi gniew... kara była zwykle surowa, by inni ludzie wiedzieli, jakie zło w człowiek popełnił... niejeden taki rozrabiacz nie wracał do domu, a jeśli wracał, to oszalały że strachu...
    ...
    w greckiej mitologii istnieje odpowiednik, zwał się Pan i działał podobnie... stąd zresztą pochodzą takie frazy, jak "strach paniczny", czy "panika"...
    ...
    w celtyckich lasach żył Hern... i reszta jak wyżej... tolkienowski Ent /czyli Drzewiec/ to ta sama bajka...
    ale w greckiej mitologii jest pewien drobiazg... otóż w pewnym momencie Pan umarł... symboliki tego przekazu tłumaczyć chyba nie trzeba...
    pytanie brzmi, czy papież Franciszek potrafi go wskrzesić?...
    ...
    ot, tak się zadumałem na fragmentem Twojego tekstu i odpłynąłem...
    p. jzns :)...

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz ja wiem, że trochę idealizuję, to perspektywa dziecka którym wtedy byłam, ale miałam dobre dzieciństwo, otaczali mnie fajni ludzie od których wiele się nauczyłam.
    Pan Heniu był jednym z nich, ale nie jedynym był jeszcze leśniczy,
    o którym można powiedzieć, że to był prawdziwy "Leszy" to on pozwalał nam na biwakowanie na wyspie i bywał na naszych ogniskach.
    Leśniczemu należy się osobna notka.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń